Poranna część dnia przebiega podobnie jak wczoraj. Pobudka około ósmej, gorący na szczęście prysznic, i przygotowanie do śniadania. Trzej Muszkieterowie pospali dłużej i około dziewiątej rano już powoli zaczynają snuć się po obejściu. Po burzliwych dyskusjach zapada decyzja, że Misiu i ja zawozimy Dżeja i Pavulona na Cimę i zjeżdżamy niżej żeby auto było bardziej dostępne po lataniu. Jakoś po jedenastej wyruszamy pełni nadziei. Ja cieszę się, że do rękoczynów w dyskusjach przy-śniadaniowych nie doszło. Chociaż trudno było, oj było. Ciągnęliśmy zapałki, taka sytuacja… Dzień zapowiada się dobrze. Za startowiskiem lotniowym zabieramy cztery glajty i jednego pilota kawałek powyżej na startowisko zwane „Casette”. Potem ruszamy dalej. Za połową drogi nasze plany musiały ulec modyfikacji z racji tego, że turbina w aucie postanowiła zrobić sobie wakacje. Przestała pracować i basta. Otwieramy maskę auta, tańczymy, śpiewamy piosenki, zbieramy orzeszki laskowe, udajemy generalnie, że nic nas to nie obchodzi. Kwiatki nawet oglądaliśmy i dysputy florystyczne prowadziliśmy w pięknych jesiennych okolicznościach przyrody. W końcu auto ochłodziło się i postanowiło działać jak gdyby nigdy nic. Ale na wszelki wypadek Cima zostaje odpuszczona, bo nie wiadomo, czy auto znów nie postanowi zastrajkować. Wracamy na nowo poznane startowisko z kierunkiem NW, czyli na „Casette”. Niby fajnie, ale trochę nasrane krowim łajnem. Znajduję odrobinę miejsca wolnego od min i rozkładam sprzęt. Ku mojej nerwowości akurat wówczas okazuje się, że termika się wybudowała na tyle, że już nie wieje z kierunku NW ale bardziej z południa, zatem mamy w bok a czasem nawet bardziej w plecy. Ten zbieg okoliczności doprowadza moją krew do wrzenia a z ust mych płyną słowa ogólnie uznawane za obelżywe tudzież niecenzuralne. Potok ten, dość konkretny nawet, zdobywa szerokie uznanie pośród całej gromady Włochów, która jeszcze długą chwilę z zachwytem powtarza co poniektóre słowa które zapewne brzmią dla nich znajomo, w tym jedno określające zakręt… Ale moja złość zostaje rozładowana, chłopcy są z całą pewnością świadomi mojego stanu ducha, a ja sama mam świadomość jak bardzo chciałabym już być w powietrzu. Ale w końcu, gdy Misiu i Pavulon już w powietrzu, ja także wyczekuję moment gdy nie wieje i klasykiem odpalam całkiem sprawnie. Po kilku chwilach, gdy wariometr piszczy a nie buczy, już wiem, że tym razem będzie coś więcej niż zlot. Skupiam się mocno na tym, żeby być w powietrzu jak najdłużej. Jest jak zwykle wspaniale. Moje skrzydło jest bardzo rozmowne, co w sumie mi się podoba, ale po dość milkliwym VIPie nadal jest dla mnie niesamowite i nowe. Ale piękne jest to, że ono ostrzega bardzo wyraźnie o tym, co może się wydarzyć i daje duże możliwości aby zapobiec klapom, podwinięciom… przez wybieranie luzów na sterówkach, przyhamowywanie czy odpuszczanie na czas. Wspaniale. Im więcej czasu spędzam na moim Mikrusie, tym bardziej się z niego cieszę. A samo latanie? Cóż można powiedzieć. Jak zwykle tak samo magiczne. Jak zwykle pozwalające zapomnieć o wszystkim, a skupić się tylko na tym, co w danym momencie ważne – noszeniach, centrowaniu kominów, wychodzeniu z duszeń, myśleniu gdzie będzie nosić… a przede wszystkim na radości, jaką daje swobodny lot. Co można o tym napisać, skoro nic tak naprawdę nie jest w stanie oddać tego co się czuje? Już tyle napisano w relacjach z wyjazdów, ja sama też już kilka razy podjęłam trud opisania swoich emocji związanych z lataniem. Ale zawsze wydawały mi się takie opisy niepełne. Prawdziwe, ale jakby spłaszczone. Bezgraniczne szczęście które towarzyszy mi, gdy jestem w powietrzu i mogę wznosić się raz za razem na niewidzialnych termicznych windach, gdy muszę – jak ptak – umieć je znaleźć i należycie wykorzystać aby nie znaleźć się na ziemi. Ten wewnętrzny głos, który powtarza „jeszcze trochę, jeszcze chcę tu zostać”… I jest jeszcze zapomnienie. Czas przestaje istnieć i nie liczę go. Czuję się jak za każdym razem, jak w swoim smoczym śnie. I mimo, że nie udaje się żaden przelot bo nie ma na to warunków, mimo, że z trasy na będącą zaraz obok Costalungę zawracam bo wiem, że tam dolecę na zbyt małej wysokości aby cokolwiek zrobić więcej oprócz lądowania. Zatem stawiam na bujanie się przy jednym stoku ale dłużej. W końcu po dwóch godzinach ląduję. Zrobiłam jeden błąd tam na górze jeszcze, trochę powyżej połowy stoku, który doprowadził mnie właśnie do tego, że już nie udało się wyzbierać wyżej i trzeba było dotrzeć do lądowiska. Dżeju już tam jest, Misiu ląduje tuż przede mną, może z dziesięć minut później jest też z nami Pavulon. Kolejne losowanie zapałek. Tym razem o to, kto wybiera się po auto. Pada na Pavulona. Załapuje się na taksówkę, a my zrelaksowani zakładamy lokalną lożę szyderców. Niestety, ku rozpaczy Misia wszyscy jakoś normalnie i w miarę porządnie lądują. Rozmowa wciąga Misia na tyle, że odwraca się w naszą stronę i właśnie wtedy następuje kulminacja popołudnia. Jest top-landing na krzakach, czy tam na niewielkim drzewku przy lądowisku. Bijemy brawo i komentujemy głośno, ale niestety musimy także wysłuchać rozpaczy Misiowej, że go ominęło a tu nie chcą dać ripleja te Włochy… W końcu dociera Paweł. Oczywiście bez problemowo docieramy do kempingu i czas na kolację. Po drodze były jeszcze zakupy na których Dżeju zakupił pistacje… no i przepadło. Trudno było się od nich oderwać. Zatem kolacja wchodziła trudniej niż normalnie bo nawtykałam się tych pistacji jak obłąkana. Potem miała być krótka posiadówka, ale wyszło oczywiście jak zwykle. Już po północy, w tle gra Adam Strug, a wino „Frisante” w szklanym dzbanku czerwienieje zalotnie… Zatem przepraszam, ale wracam do przerwanej wpół konwersacji bardzo intelektualnej…