Od siódmej się budziłam. Na namiocie wciąż jednolity szary cień. Słońca jeszcze nie ma – nie wyszło zza góry. W końcu o ósmej wstaję i idę nad rzekę z aparatem. Jest spokojny, przyjemny poranek. Delikatny szum i plusk potoku budzi radość. Od samego rana – to dobry znak. Potem jest tylko lepiej. Śniadanie, a potem w drogę. Lawenda czeka! Alpy mnie zaskakują. Z jednej strony mijane szczyty mają pewne cechy wspólne, które powodują, że widać jedność tych gór. Z drugiej jednak każdy z nich jest niepowtarzalny. Kształty, układ warstw skalnych, ilość zieleni pokrywającej stoki, delikatne łuki wycięć, grzbietów… wszystko to zachwyca. A wszystko to podkreślone słońcem. Pełne kontrastów, harmonii i piękna.
Widzę pierwsze pole lawendy. Delikatnie wyłaniające się zza drzew, przyciągające magnetycznym, skrzącym się w słońcu fioletem…. Rząd za rzędem, falujące wraz z ukształtowaniem terenu aromatyczne pasy kwiatów, które mnie tu przywiodły. Które mnie urzekły jeszcze zanim je ujrzałam w rzeczywistości. Już wiele lat temu, w moim pięknym śnie. Jedziemy jednak dalej. Mijamy jeszcze jedno czy też dwa aż zatrzymujemy się. Wyskakuję z auta, i docieram na skraj równo biegnących obok siebie fioletowych pasów. Zapiera mi dech. Już się nie spieszę. Teraz trzeba się nacieszyć. Czuję wzruszenie, ogarniające mnie powoli, lecz nieustępliwie. To jest tak piękne. Błękit nieba poprzecinany kłębiastymi obłokami jest idealnie jak z mojego snu. Zieleń traw i drzew dookoła też. Podchodzę powoli i delikatnie dotykam ręką kwiatów. Jesteście… Oto w końcu mogę was dotknąć. Spaceruję uśmiechnięta pomiędzy dwoma rzędami, stając na samym środku pola. Tak, to miało właśnie tak wyglądać! Staram się zapamiętać każdy szczegół. Nacieszyć się nim i zachować na zawsze w pamięci. Może to dziwne, taki patos dla kilku zwykłych roślin. Może. Ja jednak czuję, że mój sen już zaczął się spełniać…
Po dłuższej chwili wspólnego cieszenia się lawendą ruszamy dalej. Oczywiście pola fioletowych pasów pojawiają się coraz częściej i częściej. Aż żal je tak po prostu mijać. Ale zatrzymujemy się jeszcze przy jednym czy dwóch, bo nie mogę wytrzymać i piszczę chłopakom nieartykułowane prośby. Popołudniem docieramy do niesamowitego kempingu w środku niczego, na szczycie, a raczej na płaskowyżu górskim. Oprócz tego miejsca i małego skupiska tipi i drewnianych budynków sztuk trzy, należących do szkółki paralotniowej nie ma tu nic innego i żywej duszy. Niesamowite. Francja nigdy nie zdawała mi się być tak odludna, dzika i wspaniała po prostu. Takie miejsca podobają mi się najbardziej. Bezkresny krajobraz rozległych połonin na horyzoncie kończących się górami zapiera dech w piersi. Przelotnie porównuję to miejsce do rozległych terenów Norwegii. Tylko roślinność inna. Tu dziurawe skały przyozdobione są dzikim bukszpanem, dziką – piękniejszą jeszcze w takim otoczeniu lawendą, żarnowcem i tujami, jałowcem oraz zielami wszelakimi. Surowe piękno. Zachwycające. Miejsce, którego się nie spodziewałam. A które przypadło mi do serca i szybko stało się „moje”. Rozbijamy namioty i czas zapakować skrzydła i jechać żeby latać. Zahaczamy o szkółkę. Dowiadujemy się o której odchodzą tak zwane „busy” na startowisko. Tak zwane, bo są to terenowe krowy, które poradzą sobie z podjazdami po kamienistej i nierównej drodze. Dowiadujemy się też, że strefy o których czytaliśmy wcale nie obowiązują i można latać do woli, byle nie zapuszczać się nad i na teren wojskowy. Na razie za mocno wieje. Spacerujemy, a widoki są bardziej bajeczne niż w moim śnie. Wybieramy za namową Claire – kobietki z którą rozmawiałam mailowo o lataniu nad lawendą – drugie startowisko, na urwisku nad miastem. Tu już wszystko wygląda jak w moim śnie. Niemal wszystko. Jest piękna dolina, jest urwisko – nawet kolor skał się zgadza… tylko lawendy w dolinie brak. To nic. Po niecałych dwóch godzinach wiatr uspokaja się na tyle, że możemy startować. I tu sen zaczyna się ziszczać. Głęboki wdech. Podnoszę skrzydło. Krew tętni. Emocje na granicy, czekają, pozwalają w skupieniu zrobić te kilka kroków, wynieść skrzydło i je rozpędzić. Potem but odrywa się od ziemi, a pode mną umyka krawędź urwiska. Radość wybucha gwałtownie. Wzruszenie niespodziewane wypełnia każdy zakamarek myśli. Ale tylko na chwilę. Potem koncentruję się na lataniu. Zbyszek poprawia i krytykuje. Pomaga. Udaje mi się wydostać ponad 200 metrów nad start. I wówczas widzę je. Rozległe fioletowe łany po drugiej stronie doliny. Na płaskowyżu, skąpane w słońcu, otulone złotymi płatami zbóż. Jak obrus. Obrus, na którym jakiś gigant rozlał sok… Zupełnie jak w moim śnie… tyle, że ciut dalej, a nie tuż pode mną. Rozglądam się uważnie dookoła. Radość, która mnie wypełnia jest tak ogromna, że nie jestem w stanie jej ogarnąć. Wypełnia każdą komórkę mojego ciała. Najdrobniejszy skrawek duszy. Serce wali jak oszalałe. Na wszelki wypadek przyglądam się skrzydłu i sobie – czy aby nie staję się złotym smokiem. To by była draka! Ale stety – niestety nadal zostaję Kasią taką jaką znam i jaką jestem na co dzień. Przyglądam się skałom na stoku urwiska. Są malownicze, poszarpane, trochę przerażające. Ale piękne. Dostojne. Latanie tuż przy nich jest czystą, płynną magią wypełniającą mój krwiobieg. Strzeliste kolumny, pionowe łukowate wygięte ściany… Niczym wystające z Ziemi prastare kości na cmentarzysku… Symbol minionych epok milionów lat. Dowód na długowieczność Natury. Na jej pomysłowość i finezję. Zachwycona przemierzam przestrzeń nad a czasem tuż obok tych wspaniałości. Słońce chyli się coraz niżej, na Obrusie po drugiej stronie doliny pojawiają się szare plamy cieni, które muskają fiolet i złoto pól. Mój sen się spełnia. Czuję nieopisaną radość. W końcu czas lądować. Zaczyna się wieczór… Podejście do lądowiska, wytracam wysokość, i po chwili jestem na ziemi. To takie nierealne, stać na ziemi. Przyglądam się skałom z ziemi – są równie piękne, ale teraz jeszcze bardziej dostojne. Spoglądam na krawędź przeciwległego urwiska. Wiem, że za nim, niedaleko krawędzi jest plama fioletowego soku rozlana na złotym obrusie… uśmiecham się do siebie…
Potem spacerujemy jeszcze po miasteczku. Jest malownicze, urocze i wciągające magią swoich zakamarków i zaułków. Wszędobylskich źródełek, ukwieconych ścian, starych drewnianych ławeczek pamiętających historie sprzed wielu lat… To cudowny odpoczynek i powrót do normalnego świata. Dziwnie tu na dole. Czekam następnej okazji, aby znów być u góry… Tam chyba naprawdę czuję się bardziej sobą….
Po powrocie do namiotów zjadamy kolację z tego co mamy – zakupy się nie udały, bo sklep już zamknięty. Ale nikt nie idzie spać głodny i spragniony…
To był piękny, pełen magii dzień… Jestem wdzięczna, że dane mi było go doświadczyć…