Geoblog.pl    keyla    Podróże    Sny czasem się spełniają... mam nadzieję...    Smoczy Lot
Zwiń mapę
2014
16
lip

Smoczy Lot

 
Francja
Francja, Moustiers-Sainte-Marie
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1850 km
 
Środa to dobry dzień na spełnianie marzeń. Tak myślę. Pobudka o 7:30, prysznic w ciepłej przyjemnej wodzie. Śniadanie. Dzień jak każdy. Potem pakujemy się i jedziemy do miejsca pod szkołą, żeby złapać busa na start. Tak naprawdę mogliśmy iść, ale połowie się nie chciało, a druga połowa nie chciała być gorsza. Na pierwszy sort wywózki się nie łapiemy. Za dużo chętnych. Głównie kursantów i klientów do tandemów. Trudno. Po godzinie słodkiego błogiego lenistwa jest nasz transport. Wsiadamy do terenówki i ruszamy. Nasza piątka oraz kierowca. Ja siadam radośnie za namową kierowcy z przodu. I to był doskonały pomysł! Trochę rozmawiam z nim dowiadując się ciekawych rzeczy, jak na przykład nazwy startowisk, czy też że do tej pory wcale nie było pogody i od wczoraj zaczyna się pojawiać. Choćby na pół dnia. Oczywiście opowiadam mu o swoim śnie i o przyczynie przyjazdu. Cieszy się i życzy mi powodzenia. Uch, ja sobie też! Droga wydaje się być dość trudna i mocno wyboista. Ale słyszę tylko „Nie, nie… poczekaj co będzie dalej…” Zatem czekam. Widoki podczas wspinaczki naszego dzielnego auta są zniewalające. Na krawędzi maski auta, tuż nad reflektorem przysiadł motyl. I tak jak przysiadł tak jechał już z nami do końca. W międzyczasie na prośbę kierowcy otworzyłam bramkę zagradzającą dalszą drogę (zabezpieczenie przed ucieczką owiec zapewne) i ruszyliśmy. „Welcome in Peru” …. Usłyszałam tajemniczo… No i zaczęło się. Pół drogi zerwanej, pół zatopionej, pod dziwnymi kątami względem siebie… Jakaś dzicz kompletna!jedna strona drogi ugina się w dół, a druga ku górze, lub też całość ostro spada w dół… wszystko kamienisto-błotniste, kałużaste i całkowicie nie do przebycia dla aut „normalnych”. Ale nasza terenów radzi sobie z powolną doskonałością, niespiesznie brnąc do celu. Widoki na rozległe połoniny z jeziorem w tle, z krawędziami przeciwległymi doliny oraz skrzącymi fioletem w słońcu polami lawendy tu i tam… postrzępione krawędzie gór i stoków oraz ostańców tuż przy pionowych urwiskach skalnych…. Całość przykryta całunem zieleni, złota i plam fioletu… Nad naszymi głowami błękit nieba upstrzony kłębkami chmur. Piękno. Wzruszające i zapadające w pamięć i w serce… Po ponad pół godzinie docieramy do końca trasy. Niemal pod sam start. Szykujemy się. Zbyszek odpala pierwszy, ale jak to on szybko sprawdza jakie jest powietrze, nudzi się tym a potem ląduje. Opowiada jakie powietrze i podpowiada co i jak zrobić. Trochę mi go szkoda. Nie wiem czy naprawdę nie widzi już żadnej radości w lataniu, czy też może akurat takie latanie jakie ma z nami jest dla niego nijakie. Może jedno i drugie. Już nie raz zastanawiałam się co mogę zrobić, żeby gdzieś tą radość w nim obudzić… To przecież taki dobry pilot. Szkoda, żeby robiąc coś dobrze nie czuć przy tym żadnych większych emocji. Aby to było płaskie i takie mdłe. Przecież to musi ujmować wiele samemu lataniu… A może po tylu latach to już się nie da inaczej? Mam nadzieję, że nie! Że daje się odnaleźć radość nawet wówczas!

Po Dominiku i Wojtku czas na mnie. Podnoszę skrzydło i dość szybko podnosi mnie do góry. Szczerze mówiąc wyrywa mnie dość mocno. Ale utrzymuję skrzydło nad głową, i niemal pionowo podnosi mnie wyżej. Pewnie Zbyszek by to skrytykował. Ale ja się cieszę – nie oddałam go na potarganie wiatru. Wybieram noszenia, ale zatrzymuje mnie cały czas trochę powyżej. Chłopaki dość szybko wynoszą się wysoko, a ja rzeźbię w niższych partiach. Trochę mi szkoda. Ale co tam – cieszę się tym co mam. A jak się okazuje mam wiele. Zabawa tutaj to sporo frajdy i wyzwań. Sporo myślenia o tym, gdzie może nosić. Czytanie kształtu terenu i próba poprawnego zinterpretowania chmur. To też cierpliwe wybieranie spokojnych niewielkich noszeń i nauka cierpliwości i pokory. Cieszę się bardzo taką lekcją. Niewielkie wysokości to też bliskość pół lawendy. Widać je wyraźnie, można się do nich zbliżyć i przemknąć nad lub tuż obok… Jak w moim śnie… Upajam się tą chwilą i tą radością, która wypełnia. Znów. Wiem – może to nudne, tak cieszyć się z tego samego. Ileż szczęścia może dać latanie? Spytałby ktoś może. Nie da się tego powiedzieć, przewidzieć ani wyliczyć. Szczególnie, gdy latanie to jest spełnieniem sennego marzenia sprzed lat. Gdy jest to jedna z tych chwil, którą się będzie pamiętać do końca życia. Przyglądam się równych pasów fioletowych plam i wiem, że nie oprę się i wyląduję gdzieś w jednej z nich. Tak, aby nie zniszczyć i nie wejść w szkodę. Ale muszę. Nie mogę inaczej. Dzisiejszy obrus jest bardziej zielony niż wczoraj. Zieleń oczywiście w tak wielu odcieniach, jak to tylko zieleni może się zdarzyć. Ciemniejąca w skupiskach sosen, soczysta tam, gdzie gęsta trawa, przepleciona bielą skał a przez to przyszarzała i zblakła, tam, gdzie jedynie kępki traw w górnych partiach stoków. Słońce przeplatające się z chmurami – gęstniejącymi ku naszemu smutkowi, dodaje kolejnych kilka tonacji… całość układa się w przepiękną mozaikę barw, kształtów i wymiarów. Stoki przeplatają się ze sobą, wypiętrzając się ostatecznie w długą, niemal pionową grań. Tam musi być pięknie… Może innym razem uda mi się tam dostać. Dominik i Wojtek są niemal pod chmurami. Dżeju ostatecznie po pół godzince postanawia wylądować. Zbyszek lata trochę więcej, ale też dołącza do Dżeja. Ja skupiam się nad swoim snem. Najpierw jednak muszę utrzymać wysokość. Udaje mi się kilkukrotnie poprawnie ocenić gdzie mogą być noszenia. Odzyskuję trochę wysokości. Fioletowe plamy pięknie mienią się w słońcu. Magicznie przyciągają. Wzywają mnie niemal do siebie. Tak marzę aby przelecieć tuż nad jednym z nich, zobaczyć uciekające pode mną rzędy… Poczuć zapach oszałamiający i upajający. Wracam jak najbliżej lądowiska. W końcu niedaleko kempingu odklejam się od stoku i daję po prostu ponieść pragnieniom. Fiolet przyciąga niczym magnes… już jestem nad nim. Cora niżej i niżej. Widzę rozmywające się niemal szybko uciekające pode mną rzędy lekko rozkołysanych na wietrze kwiatów. Jest magicznie. Jest tak jak miało być. Wytracam jeszcze trochę wysokości – i tak nie mam szans dolecieć już nigdzie indziej. Wyprostowuję lot i wpasowuję się pomiędzy rzędy. Kwieciste pasy nadal uciekają tuż pod moimi stopami. A może łapami, lśniącymi złotem w blasku słonecznych promieni?... Zapach. Lawendowy zapach wypełnia zmysły. Oplata. Wyzwala jeszcze większe pokłady radości i euforii. W pewnym momencie dotykam stopami ziemi. Udaje się dokładnie tak jak być miało. Pomiędzy. Bez strat. Bez szkodzenia. Robię jeszcze kilka kroków, śmiejąc się głośno i bez obaw. Tu i tak nikt mnie nie usłyszy. Ściągam kask i uwalniam się od okularów. Mój sen się spełnił! Słyszysz świecie?! Przeleciałam nisko nad lawendą, muskałam ją niemal stopami, a potem w niej wylądowałam!. Czułam jej zapach, otulający mnie szczelnie… Oto ziściło się marzenie. Oto dopełniła się pewna dawno temu opowiedziana historia… Moje emocje, powstrzymywane do tej pory skupieniem przy lądowaniu, teraz eskplodują w mojej głowie i w moim sercu. Rozlewają się, wypełniając szczelnie każdy zakamarek mnie. Czuję się upojona tym, co przed chwilą się wydarzyło. Przyglądam się polu po wielokroć. Po uwolnieniu się z uprzęży wchodzę delikatnie pomiędzy kwiaty. Muskam je delikatnie dłońmi, wtulam w nie nos i jeszcze raz wącham. Dziękuję… dziękuję, za ten piękny Dar od Życia… w oku czuję zdradliwą czającą się łzę. Szybko ją ocieram. Wzruszenie każe mi usiąść i chwilę pobyć sam na sam z lawendą, skrzydłem i buzującymi pod skórą i w krwiobiegu emocjami. Mój sen się stał się prawdą. Stał się pięknym wspomnieniem, które nie zblaknie mimo upływu lat. Ileż jeszcze snów mogłoby się spełnić? Ile osób na świecie ma taką szansę od losu? … Siedzę zapatrzona na fioletową plamę na zielonym obrusie… czuję się jak okruch pozostawiony przez nieuważnego giganta. Okruch życia. Czuję się pełna. Spełniona. Czuję się tak, jak czuć się może smok, gdy dowie się że jednak istnieje. Nawet gdy wszyscy inni temu zaprzeczają… Jest mi spokojnie i dobrze. Jest mi pięknie…

Czas się jednak spakować i wracać na lądowisko. Idzie mi to opornie, w związku z całą masą motyli i koników polnych, szarańczaków, mrówek, chrząszczy i much, które upatrzyły sobie moje skrzydło na doskonały punkt przystankowy, czy też na rewelacyjny obiekt do zwiedzania. Najgorzej, gdy postanawiają zwiedzać go od środka… W końcu jednak udaje się niemal bez stratnie spakować wszystko. Na lądowisku rozdzielamy się. Ja i Wojtek decydujemy się na kolejne podejście do latania ze startowiska tego na krawędzi. Dominik, Zbyszek i Dżeju postanawiają postawić na turystykę bardziej tradycyjną. Kanion rzeki Verdun i kajak. Każdy ma to, co bardziej preferuje…

Spokojnym marszem docieramy z Wojtkiem do startowiska Couchoron, tego nad malowniczym Moustiers. Tego z urwiskiem jak w moim śnie. W sumie to oba miejsca zestawione razem w pełni zasługują na miano spełniających sny. Tak myślę. Dziwnie tak iść na startowisko tylko we dwójkę. Tym dziwniejsze, że oprócz nas nikogo nie ma. Na początku wiatr słaby. Za słaby. A na dodatek nie z tej strony co trzeba. To by tłumaczyło, czemu jesteśmy sami. Po chwili jednak dociera do nas jeszcze jeden pilot. Wiatr odkręca w dobrą stronę. Ale jest za słaby. Alex – bo tak ma na imię nowo przybyły – twierdzi że jeszcze trzeba poczekać. Tyle to i my wiemy, jeśli nie chcemy zaliczyć zlota do miasteczka. Powolutku zaczynają się schodzić ludzie. Jest zatem nadzieja. Wiatr znów lekko odkręca i wieje w plecy. To nie jest to, o co nam chodziło. Ale czekamy. Zaczynają szykować się tandemy. Przyglądam się z niepokojem temu, co zaczyna się dziać na niebie za naszymi plecami, na prawo od wyższego startowiska, które poznaliśmy dziś w południe. Coraz gęstszy mrok. Mrok zaczyna pomrukiwać, kłębić się i powoli przemieszczać w naszą stronę. Wiatr wzmaga się. Powoli acz jednostajnie. Widzę minę Wojtka. Mimo to wciąż przychodzą kolejni piloci z ogromnymi plecakami. Niektórzy na piechotę z samego dołu, z Moustiers. Zdyszani. W ich oczach maluje się ogromne rozczarowanie jak tu, z góry patrzą na mruczący mrok. A ten spokojnie gęstnieje dalej. Wiatr jest już dość silny i absolutnie nie jest już możliwe latanie. Nad doliną piękne, upalne słońce. Druga dolina – tam gdzie rozległe fioletowe plamy lawendowych pól – także skąpana w promieniach. Tylko u nas burza. Szybko pakujemy na wpół już rozpakowane skrzydła. Jeden tandem desperacko startuje w ciszy pomiędzy podmuchami i idzie szybko na dół. Chociaż zlota zrobią… Wszyscy dość sprawnie się rozchodzą. Chmura zaczyna zasysać. Jesteśmy jednymi z ostatnich, którzy opuszczają startowisko. Schodząc spotykam jeszcze ludzi spod szkoły. Powoli zaczynamy się już kojarzyć. Pytam ich o prognozy na jutro. Podobne jak na dziś – nie przewidywały burzy. Acha… kątem oka dostrzegam niewielkie punkciki niemal bezładnie pchane przez wiatr. „Widzicie pszczoły?” pyta angielsko-francuskim jeden z nich. „Uciekają do domów. Deszcz idzie…” … Dopiero wówczas orientuję się że to nie paprochy poderwane przez wiatr tylko masowa ucieczka pszczół. Które z wiatrem gnają do swoich uli kawałek stąd. Deszcz idzie… Przyspieszamy na ile to możliwe kroku. Pod szkołę docieramy szybko, w pierwszych gęstych i ogromnych kroplach deszczu. Pakujemy się do auta i jedziemy na kemping. Pakujemy wszystko co mogłoby zmoknąć. Deszcz ustaje zanim na dobre się zaczął. Wracają chłopaki. I wtedy rozpętuje się piekło. Deszcz lunął, pioruny zaczęły walić coraz częściej i coraz bliżej. W sumie bliżej się nie dało. Waliło tuż nad nami. Siedzieliśmy w jednym namiocie, a deszcz natarczywie bębnił. Przez chwilę miałam wrażenie, że nigdy nie przestanie… Jednak szczęśliwie przestało. Potem jeszcze raz zaczęło. Ostatecznie uspokoiło się na wieczór. Piękne wybarwione chmury w złocie, które przeszło potem w ogniste pomarańcze i czerwienie zdobiły głównie wschodnią stronę nieba. Wieczór niczym nas już nie zaskoczył. Rozmowy, łyk wina i pora spać… Jutro mamy zdecydować czy zostajemy dłużej. Szkoda mi opuszczać lawendę. Jeszcze się nią nie nacieszyłam do końca. Ale siedzieć tu bez pogody i w burze to też nie dobrze. Alex powiedział nam na startowisku patrząc na gęstniejący mrok „Jeśli spadnie deszcz to wszystko się zmieni. To nie będzie dobre”. A chyba wie co mówi, skoro przyjeżdża tu od lat dwudziestu na niemal każde lato. Jutro zobaczymy co Podróż nam zafunduje i gdzie nas dalej popchnie…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (32)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2014-07-27 19:22
...życzę cudownych snów!
 
tealover
tealover - 2014-08-01 10:10
!!! :)
 
tealover
tealover - 2014-08-19 04:37
niesamowite te zdjęcia!
 
zula
zula - 2014-08-19 13:05
Zdjęcia fantastyczne!
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017