Poranek zaczynam od pobudki o 5:30. Skoro mamy jechać, to dobrze byłoby jeszcze na jakiś świt się wybrać. Nie mam pomysłu na odległe miejsce, więc idę spokojnie na najbliższe lawendowe pole. To, w którym wylądowałam. Jest piękne, mimo, że zarośnięte chwastami. Jest „moje”. Spędzam tam niemal półtorej godziny. Jednak słońce nie pojawia się. Schowane za górami. Niebo bezchmurne też nie daje „fajerwerków”. Skupiam się trochę nad samą lawendą. Ale głównie cieszę się czasem w niej spędzonym. Przyglądam się uwijającym się w niej owadom. Zastanawiam się kiedy i ile takie małe stworzenia śpią. I czy mają sny? Mam nadzieję, że każdy ma sny. Choć raczej w ich przypadku jest to nadzieja złudna… Po siódmej ostatecznie idę z powrotem. Słońca nadal nie ma. Przeciwległy brzeg doliny już rozświetlony. Tu nadal cienie… Ale już niedługo… może wówczas wrócę po te kilka ujęć, które ułożyłam w głowie, a do których potrzebuję słońca.
Po śniadaniu próbujemy złapać przez radio stację meteo. Kończy się na tym, że pytam o prognozy w szkole. Nie są dla nas pomyślne. Zatem pakujemy się dość sprawnie i ciut zbyt chaotycznie. Jedziemy w nowe, kolejne miejsce. Podoba mi się w sumie opcja safari paralotniowego. Poznać tyle nowych miejsc jest dobrze. Wiadomo, gdzie człowiek chce wrócić. Ruszamy. Jeszcze tylko pożegnanie z „moim” lawendowym polem, garść kwiatów na pamiątkę i ostatnie zanurzenie nosa w pachnący krzaczek. Potem zatrzymujemy się jeszcze przy jednym – na ostatnie zdjęcia… Jakoś wszyscy wysiadają i robią zdjęcia. Mimo, że mają ich już sporo. Ruszamy do Saint Andre les Alpes. Mijamy kanion, po który rowerem wodnym (a nie kajakiem jak planowali) wczoraj spacerowali chłopaki. Jest piękny. Jasno turkusowa woda, która aż woła „wykąp się we mnie!”, omywająca surowe, szare skały pionowo wzbijające się ku niebu. Ich szarość nie jest jednak jednolita. Wiele odcieni, układających się w pasy warstw geologicznych. Patrząc na nie, myślę o milionach lat, które minęły zanim ja tu stanęłam i mogę popatrzeć na to piękno. Kanion, który przecina skałę niemal na pół, to też dowód na powolną ale jakże skuteczną pracę wody. Jej upartość mnie zadziwia. Jak stara jest ta rzeka? Ile istot patrzyło na nią zanim powstał kanion, a ile widziało ją zupełnie inną? Ilu ludzi w zachwycie przyglądało się szarościom skał oplecionym u stóp turkusem rzeki… Kto i dlaczego nazwał ją Verdun?... Surowe piękno zawsze mnie zachwyca… Niechętnie daję się namówić aby jechać dalej. Zatrzymujemy się po drodze jeszcze kilka razy. Za każdym przystankiem zachłystuję się na nowo zmieniającym się lecz równie surowym pięknem coraz ciaśniejszego kanionu, którego stoki układają się w coraz bardziej finezyjne kształty. Zieleń drzew i krzewów, rosnących na stokach wszędzie gdzie tylko to możliwe, podkreśla jeszcze bardziej surowość skał… Czas znów ruszać dalej. Wyjeżdżamy z kanionu. Pytam Zbyszka, czy będą jeszcze tak piękne widoki przed nami. Odpowiada zmieszany, że nie wie czy dla mnie będą piękne – bo nie wie co jest dla mnie piękne. I że dla niego to było piękne, a teraz będzie już tylko pięknawe. No, zobaczymy…
Trasa mija nam na zatrzymywaniu się co chwilę. Pięknawość jest pięknem bezsprzecznym. Zbyszek przekornie każdorazowo pyta „Czy to jest dla ciebie piękne?”, albo mówi „A pytałaś się czy będzie jeszcze coś pięknego…” Uch, złośliwiec! Rzeka ciągnie się długo, raz węższa, raz znów rozlewająca się szeroko. Góry, u stóp których jedziemy zachwycają. Kształtami, fakturami, niepowtarzalnością i oczywiście surowością. Turkus rzeki co chwilę gdzie przecina nam drogę lub towarzyszy nam równolegle. Niczym wodny smok, bawiący się z nami w berka. Szafirowy smok. To musiałby być piękny widok… Tymczasem zatrzymujemy się w maleńkiej wiosce na stoku i kupujemy w maleńkiej domowej piekarence co kto sobie wypatrzył. Ja oczywiście stawiam na francuskie rogaliki. Tak bardzo chciałam skosztować takich prawdziwych tutejszych. Dominik przyłącza się do mnie. Chłopaki stawiają na bagietki zapiekankowe z mozzarelą, pomidorem i ziołami. My wygrywamy. Nasze smaczniejsze. Delikatne rozpływające się w ustach ciasto. Pychota! Kolejny przystanek to szafirowe jezioro. Znów nie planowany, tylko wymuszony moim „Zatrzymaj się, zatrzymaj się zatrzymaj się!!!”… Ale Dżeju ze stoickim spokojem staje w zatoczce. Szczęśliwie dla mnie. Idę zamoczyć stopy i zrobić kilka zdjęć. Woda znów woła mnie i tym razem nie wytrzymuję. Namawiam chłopaków i wskakujemy do przyjemnie orzeźwiającej szafirowej toni. Woda jest jak balsam. Cudownie chłodzi i odświeża. Płyniemy z Wojtkiem i Dominikiem na wyspę. Ponieważ brzegi są skaliste i strome, można skakać bezkarnie. Jest wspaniale. Wracamy, bo czas jechać dalej. Odświeżeni i zrelaksowani. Pięknawe widoki są nadal piękne. Góry, rzeki, doliny, malownicze miasteczka… nie wiadomo co z sobą zrobić i gdzie pomieścić tą radość, która wzbiera w środku. Radość z życia, radość z piękna, radość z tego, że Natura ma taką wyobraźnię, że tyle rzeczy jej się udało i nie jest to w żadnym momencie nudne czy monotonne. Wczesnym popołudniem docieramy na miejsce. Miasteczko przyjemnie i jak zwykle niewielkie. Najpierw odwiedzamy budynek szkoły przed lądowiskiem. Dowiadujemy się co nieco o pogodzie bieżącej. Dostajemy poradę, żeby poczekać do około osiemnastej. Bo teraz silna termika z wiatrem może być niebezpieczna. Zatem wszystko się dobrze układa. Docieramy na kemping i negocjujemy warunki noclegowe. Ustalamy je na dobrym dla nas poziomie: wychodzi po 7 euro od osoby już razem z prądem. To bardzo dobra cena. Ogarniamy sprawnie tematy stworzenia sobie przytulnego obozowiska. Mamy przyjemne, zaciszne i lekko odosobnione miejsce. Tuż obok szumi rzeka. Nawet miejsce na hamak się znajduje. Potem czas już ruszać w jedynym słusznym kierunku, czyli na startowisko. Najpierw oglądamy poznawczo to od strony wschodniej. Gdy stoimy na jego szczycie, wszystko co widziałam do tej pory zdaje mi się, jak mówił Zbyszek, pięknawe. Widok rozpościerający się pod naszymi stopami zapiera mi dech. Wielowymiarowość, wieloplanowość i bezkompromisowa mnogość kształtów… linii, łuków, załamań, podcięć… niesamowita gra świateł i cieni… niesamowite kolory od bieli, przez szarości, zielenie, brązy do czerni… Takich form skalnych nie widziałam. Przepięknie rzeźbione stoki, na których dostrzegam ślady po dłucie – zapewne jakiś Olbrzym dawno temu siedział sobie na stoku i dłubał. Pewnie patrzył sobie na łańcuchy górskie ciągnące się po horyzont i próbował wyrzeźbić na ich podobieństwo mapę na stoku na którym siedział… Tak to sobie wyobrażam. Widzę go oczyma wyobraźni – zapatrzonego w oświetlone słońcem szczyty, a jego ogromna dłoń delikatnie pracowała dłutem, tak jakby rzeźbił w czymś miękkim, a nie w skale. Szafirowe jezioro, do którego wpadała równie szafirowa rzeka, rozlewa się malowniczo w dolinie, dopełniając rozpościerającego się piękna. Co jeszcze będzie dane mi zobaczyć?
Jedziemy na drugie startowisko – zorientowane na zachód. Przygotowujemy się do startu. Zbyszek postanawia zostać bo i tak późno, a ktoś musi zjechać autem na dół. Wiatr wydaje mi się silny. Ale Zbyszek mówi, żeby startować. Trochę martwię się, że jak mną szarpnie i coś pójdzie nie tak, to Zbyszek mnie złaje lub będzie szydzić. Ale nie to powinno mi teraz głowę zaprzątać. Skupiam się zatem na tym co dookoła. Podnoszę skrzydło, podbiegam i przyhamowuję. Odwracam się i pionowo unosi mnie do góry. Udało się wspaniale. Tak myślę. Radość. Znów ta szybko wypełniająca mnie radość. Czysta, niczym nie zmącona. Kryształowa. Wybieram cierpliwie noszenie. Wyżej i wyżej. Z każdą chwilą widok jest coraz rozleglejszy. Coraz bardziej zniewalający. Słońce jest coraz niżej, światło coraz bardziej miękkie, wydobywające najdrobniejsze nawet załamania w terenie, malując przepyszne światłocienie. Dłuto giganta pozostawiło wiele śladów, wszystkie równie wspaniałe. Niektóre wyglądają jak wprawki rzeźbiarskie – niewielkie, przy samym podnóżu, inne wcinają się głęboko w stok, niemal do grani, niczym wyrafinowane zdobienia pradawnej świątyni. Niesamowite połączenie czerni z bielą zdaje się być nierealne. Jest tak kontrastowe, tak sprzeczne… Jaki kaprys Natury podyktował jej takie połączenie?...
Jakie słowa mogą opisać to co widzę? Obawiam się, że żadne. „Piękno” jest zdecydowanie zbyt krótkie, zbyt małe, zbyt płytkie… Może zdjęcia oddadzą choć połowę magii, jakiej dane mi jest doświadczyć. Możliwość patrzenia na ten cud natury z lotu ptaka jest darem. Wykorzystuję go najlepiej jak umiem. Lot. Marzenie, sen, który się ziścił. Poczucie wolności, spokoju i spełnienia. Odnalezienie po raz kolejny siebie. Płynę w powietrzu. Cicho, niemal bezszelestnie. Z radością wybieram noszenia, zakręcając raz za razem. Pewnie przechylam się w uprzęży starając się jak najwięcej manewrów robić ciałem. A nie sterówkami. Tak jest przyjemniej. Tak jest bardziej naturalnie. Próbuję dolecieć do anteny. Tracę jednak za dużo i odpuszczam. Wojtek poleciał już dawno i wraca. Dominik też już tam był. Znów nabieram wysokości nad granią i próbuję jeszcze raz. Tym razem śledzę skrzydła tandemowe. Są tuż przede mną. Jeśli one dadzą radę to ja też. Podejmuję ryzyko. Opłaciło się! Jestem już przy antenie. Teraz tylko trzeba przykleić się stoku i jakoś wdrapać nad grań znów. Inaczej będzie bieda. Ale stok działa doskonale i podnosi mnie dość sprawnie. Latanie blisko ziemi nie przeraża już tak jak rok temu. Coraz lepiej czuję na ile mogę sobie pozwolić. Spokój towarzyszy mi coraz bardziej. A to w lataniu chyba bardzo pomocne. Pozwala lepiej ocenić co się dzieje. Jest mi po prostu dobrze. Wracamy z Dominikiem i Wojtkiem. Dominik odbija na lewo na kolejny przelot w promieniach zachodzącego słońca. Wojtek wybrał sporo wysokości i odszedł w kierunku przeciwległej góry, bliżej lądowiska. Ja jeszcze się bawię. W dolinach zalegają coraz dłuższe cienie… Odkręcam się i decyduję się powoli na lądowanie. Niechętnie, ale dzień zdecydowanie ma się ku końcowi. Dżeju wylądował już czas jakiś temu. Jakoś odczułam dziś instynkt stadny, bo jak tylko traciłam któregoś z nich z oczu, to starałam się na radiu ustalić gdzie są te moje chłopaki. Wolałam wiedzieć, ze każdy z nich ma się dobrze i że nie spotkała go żadna zła przygoda. Lądowanie jest przyjemne, ale wysokości ostatecznie mam tak dużo, że przelatuję najpierw za rzekę i niemal dolatuję do przeciwległego stoku doliny. Tam dopiero - z podpowiedzią Zbyszka – zawracam i przecinam na niewielkiej wysokości koryto na wpół wyschniętej rzeki. Szafir poprzecinany białymi łachami kamieni i piachu wygląda nawet już w zacienieniu bajecznie. Wytracam ostatnie naddatki wysokości na przedpolu lądowiska. Ostatnie sekundy w powietrzu i stopy spokojnie dotykają ziemi. Sen powoli dobiega końca pora wrócić do rzeczywistości.
Pakujemy się sprawnie. Dominik wylądował gdzie indziej, ale jego decyzja o przelocie pozwoliła mu na zrobienie przelotu na drugie anteny. To Łachudra! Przejazd do kempingu i kolacja wciąż wydają mi się nierealne. Przed oczyma wciąż mam piękno niekończących się gór. I samotnego, rzeźbiącego Olbrzyma, zapatrzonego w pełen złota zachód słońca…
Wieczór przechodzi spokojnie w noc, a kolacja w radosne dyskusje, żarty, wesołości i wspomnienia. Wino francuskie jest zdecydowanie dobrym winem. Jednak nawet my musimy spać. Nawet w tak piękną rozgwieżdżoną noc nad szumiącą jednostajnie rzeką… Jutro też przecież jest dzień… Nie mogę się już doczekać….