Pobudka i śniadanie jak co dzień. W pięknej przyrodniczy scenerii. Słodkie lenistwo do południa relaksacyjne nic-nie-robienie. Na razie za silnie, żeby latać, więc każdy sobie czymś czas zajmuje. Ja nadganiam zaległości w pisaniu. Wychodzę na prostą, ale pewnie i tak za chwilę jakieś zaległości się zrobią. Chłopaki snują się trochę nad rzeką, trochę w hamaku… dobrze czasem odpocząć. Wczesnym popołudniem ruszamy na lądowisko. Dominik, Wojtek i ja wyciągamy glajty i sobie postanawiamy poćwiczyć. Stawianie skrzydła, praca z nim, obracanie się w jedną i w drugą stronę… Dobra zabawa, ale fakt – upał doskwiera i nie da się długo tak męczyć. Po pół godzinie odpuszczam. Dominik ciut wcześniej. Najwytrwalszy jest Wojtek. Zbyszek spaceruje między nami i niczym kopniaki rozdaje połajania. Czasem też coś pochwali, ale to raczej sporadycznie. Taki typ, ale też pewnie robimy sporo błędów, w związku z czym nie ma wyjścia – jak nas prostować. A my staramy się słuchać i choć próbować zrozumieć. Po ćwiczeniach przenosimy się na startowisko. Po drodze oczywiście zakupy. W ramach dnia relaksu są lody pistacjowo-czekoladowe. Wojtek ma dziś dzień dobrego wujka i to on stawia. Podobnie jak dzień wcześniej wersję waniliową tych rarytasów. Ruszamy dalej. Na startowisku wiatr silny. Myślę sobie, że za silny. Ale Zbyszek twierdzi, że nadaje się to do startu. Chyba powinnam mu zaufać. Inni tez mają – patrząc po twarzach – podobne dylematy. Ale chyba zawsze w grupach musi być ktoś kto podejmuje decyzje, a reszta może nie tyle że karnie słucha, ale stara się ufać. A zaufanie to chyba cenne na wyjazdach, szczególnie takich, na których powierzmy komuś swoje zdrowie. Teraz dopiero myślę sobie, że po wielu latach wyjazdów z podopiecznymi Zbyszek nie umie już po prostu jechać i się cieszyć wyjazdem. On chyba po prostu lubi przekazywać swoją wiedzę. Wiem też czego nie lubi partactwa i braku umiejętności u pilotów. Po prostu go drażnią takie niedociągnięcia. Dlatego stara się pomóc. Każdemu. Wiatr silny nadal. Staram się wczuć w powietrze. Gdy przychodzi silny podmuch, liczę ile czasu trwa. Długo. Bardzo długo. Łatwiej chyba liczyć kiedy słabnie. Czasami nie słabnie moim zdaniem. Dobre jest to, że nie jest to wiatr gradientowy, a jedyni wynik działającej termiki. Oznacza to tyle, że wiatr jest tylko tu na stoku i to odrywający się komin. Powyżej będzie spokojniej. I tak martwię się o swoją mizerną postępową pod wiatr. Zbyszek tłumaczy mi co mam zrobić, jeśli tej postępowej nie będzie. Dobrze wiedzieć, że się martwi. To jakoś dodaje otuchy. Stoimy, rozglądamy się. Jesteśmy tylko my. Potem dociera kilka kolejnych osób. Trzy lotnie szybują nad nami. Z naszej perspektywy wygląda to sielankowo. Musi być fajnie tam – w górze… Zbyszek delikatnie przekonuje, że da się startować. Chłopaki nie dają wiary. Postanawiam zaufać mu całkowicie. Skoro on tak mówi, to tak pewnie jest. Ubieram się i szykuję. Słyszę pytanie „Kaśka – będziesz startować?”… „Tak” odpowiadam i szykuję się dalej. No i tu się zaczyna cała opowieść…
Wiatr wieje. Nieustająco i równie mocno. Chwilami tylko mam wrażenie, że słabnie, ale chyba tylko odrobinę. Albo jedynie mi się wydaje… Skrzydło złożone w różyczkę czeka niecierpliwie, podrywając się delikatnie przy każdym silniejszym podmuchu. Ale czeka. Czekam i ja. Słyszę komendę Zbyszka „Teraz!”… Chwilę zajmuje mi zareagowanie. Podnoszę skrzydło, wyrywa mnie z butów, podrywa do góry zanim zdążę się odwrócić… Przyziemiam, a skrzydło postanawia odpocząć na zawietrznej. Tam w końcu się zatrzymujemy, ono i ja, Oboje leżymy na ziemi. Chyba jemu jest jednak bardziej przyjemnie. Nic mi się nie stało. Ale moje poczucie wartości spada gwałtownie w dół. Staram się opanować emocje, nie pozwolić ani złości, ani nerwom, ani smutkowi się rozlać po umyśle. Wtedy już będzie po wszystkim. Wtedy już się poddam. Szybko wstaję, bo podbiegają do mnie ludzie. Odmeldowuję się im, że wszystko dobrze i szybko wracam na swoje miejsce. Trzeba spróbować jeszcze raz… Znów zawierzam zbyszkowemu „Teraz!”… Jednak efekt ostatecznie jest podobny. Znów się podrywam, znów trzymam na wodzy emocje. Nie mogą mnie zgubić. Nie mogę odpuścić. Musi mi się udać wystartować. Jestem zawzięta… Wracam po raz trzeci. Tym razem idziemy niżej zbocza. Może tam będzie więcej miejsca i więcej czasu na cokolwiek… Kolejne „Teraz!” i kolejne wleczone po ziemi. Zatrzymuję się na samej górze, bo ludzie zatrzymują skrzydło. Jest mi wstyd, ale muszę o tym nie myśleć. Muszę się po prostu skupić. Powtarzam sobie w głowie wszystkie słowa Zbyszka. Jego podpowiedzi, komentarze. Postanawiam odpocząć. Nie poddać się. Ale muszę trochę ochłonąć. Nikt po mnie nie próbuje. Chwilę rozmawiamy. Wkładam bardzo dużo siły w to, żeby się uspokoić i żeby myśleć pozytywnie. To trudne. Cholernie trudne. W końcu na odwagę zbiera się Wojtek. Ma swój pomysł na start. Chce odpalić bliżej zawietrznej – gdzie ciut spokojniej. Zbyszek mówi tylko „Spróbuj”… ja sobie myślę po swojemu, że tam mniej miejsca na cokolwiek, jakby człowieka wciągnęło w tą zawietrzną znów. Pierwsza próba kończy się podobnie jak moja – wleczonym po ziemi. Wojtek szybko się ogarnia i wstaje. Otrzepuje się i postanawia też spróbować ponownie. Tym razem dobrze wstrzeliwuje się w moment spokojniejszy i po początkowych zawirowaniach udaje mu się uspokoić skrzydło i wyprowadzić je nad krawędź. Już jest w powietrzu. Już mu się udało. Przełykam szybko smak porażki swojej prywatnej i nadal staram się nie poddawać złym emocjom. Po pierwszym udanym starcie natychmiast startowisko roić się zaczyna od innych pilotów koniecznie chcących w powietrze. Co ciekawe, warunki wcale się nie zmieniły. Oni jeszcze chwilę temu nie chcieli, bo było za silnie, Ale teraz, jak już jeden zając jest to im wiatr nie przeszkadza aż tak bardzo. Ciekawa sprawa. Odpala Dominik. Wstrzelił się idealnie w spokojny moment i startuje bez najmniejszego kłopotu. Postanawiam spróbować ponownie. Zbyszek ustala ze mną Co muszę zrobić, gdyby moja postępowa była mizerna. Głęboki wdech. Skrzydło znów cierpliwie czeka. Kolejne „Teraz!”… Skrzydło wychodzi nad głowę, podrywa mnie znów, ja w powietrzu już się odwracam… i widzę ziemię przesuwającą się pode mną… Tylko cholera absolutnie nie w tą stronę! Do stu piekieł i dwustu diabłów, do trzystu beczek ze zgniłymi śledziami!!! Coś tam komentuję głośno. Znów jestem na zawietrznej, ale tym razem ląduję z gracją i od razu gaszę skrzydło. Zbieram je i od razu wracam na start. Wszystko mam przemyślane. Ćwiczę, w którą stronę mam się obrócić, powtarzam sobie, żeby odpuścić sterówki. Po chwili kolejna komenda „Teraz!” Zatem podnoszę skrzydło. Spokojnie, żeby nie stało się nic dynamicznego. A przynajmniej próbuję, bo coś złośliwie trzyma linki po jednej stronie. Grrrhhhwrrwhhgggrrr… Znów porażka. Szybko proszę Dżeja, żeby wyplątał linki. Nie mogę poddać, nie mogę, nie mogę! Słyszę głos Zbyszka, wołający że mam natychmiast próbować jeszcze raz! Zatem podnoszę skrzydło, hamuję, podbiegam, zaczynam się odwracać… Wszystko na raz i wszystko tak spokojnie, jak tylko potrafię. Ku mojej wielkiej radości udaje się!!! Jestem pionowo podrywana w powietrze, zatem wciskam belkę speeda. Pomaga i wychodzę nad krawędź… Huraaaa!!!! … Udało się, naprawdę się udało!!! Mówię przez radio Dominikowi i Wojtkowi, że już też jestem w powietrzu! Staram się nie myśleć o złośliwych komentarzach Zbyszka wieczorem. Na pewno będą. Uradowana, ale nadal spokojna odbijam na lewo i wybieram wysokość. Jest dobrze. Jest bardzo dobrze. Nie udaje mi się wybrać zbyt wiele. Ale też jest już późno. Po siódmej. Kilka razy próbuję iść w kierunku anteny. Wojtek był ze dwa razy, Dominik zapewne też… Ale dusi mnie po drodze i muszę zawracać. W końcu po kolejnej próbie decyduję się na podejście. Może nic nie będzie pod drodze, to najwyżej wyląduję gdzieś w dolinie. Ale na pewno nie zrezygnuję. Udaje mi się przedostać nad rzeźbieniami i jestem pod anteną. Staram się przykleić do stoku, odebrać wysokość i znaleźć nad anteną. Ale niestety druty przede mną, biegnące w poprzek stoku krzyżują mój plan. Bez większych smutków odkręcam i zawracam. Wiem, że czeka mnie piękny przelot nad rzeźbieniami, znów oczyma wyobraźni dostrzegam siedzącego – tym razem ciut nade mną – Olbrzyma, który dłutem bawi się niemal od niechcenia, tworząc tak piękne żłobienia. Przelatuję tuż nad nimi. Widzę każdy ślad po dłucie. Każdą nierówność podkreśloną teraz długimi światłocieniami. W miękkim świetle zachodzącego słońca wygląda to bajecznie. Chciałabym móc zatrzymać się tu i nacieszyć się widokiem tym, który rozpościera się pod moimi stopami. Ale niestety obraz przesuwa się pode mną, zostaje za moimi plecami. Ja pracowicie próbuję się wdrapać na grań po stoku. Próbuję długo, śledząc lecącego przede mną innego pilota. Niestety ani ja ani on nie znajdujemy już w powietrzu zbyt wiele. Odbijam zatem do miejsca, gdzie widziałam bardzo przyjemne łąki. Postanawiam się do jednej z nich przytulić. Udaje mi się to bez większego problemu. Z niskiej wysokości podziwiałam jeszcze wspaniale zaplanowane drzewa, kule siana i soczystą zieleń w co najmniej dwóch odcieniach. Wszystko to razem zapada mi w pamięć. Jest piękne. Myślę sobie, że słowo „piękne” jest jednym z częściej używanych. Ale jak tu nie określać pięknym tego, co jest piękne po prostu? Uśmiechnięta pakuję się i zgłaszam chłopakom gdzie jestem. Wiem już, że ktoś po mnie przyjedzie. Po dłuższej chwili wdaję się w rozmowę z tutejszą panią oraz zapoznaję się z jej psami. Idąc drogą w poszukiwaniu zasięgu telefonicznego, zostaję zatrzymana Dominikowym Mesiem (czyli wypasionym mercedesem). TO przyjemnie, być zabraną z przygodnego lądowiska. Czuję smak przygody. Czuję radość, z tego, że wybrałam sobie sama miejsce, umiałam się do niego zaplanować i że dobrze i bezproblemowo wylądowałam. Chłopaki też się cieszą dzisiejszym dniem. Teraz już tylko czas na kemping i na relaks. Oczywiście, wieczór zastaje nas na kolacji, dyskusjach, śmiechach i oczywiście degustacji wina. Noc zastaje nas już po północy czas jakiś. To był dobry dzień. TO był trudny dzień. Ale ostatecznie nie żałuję niczego. No, trochę tego, że nie poradziłam sobie tak dobrze jak powinnam… Ale kiedyś będzie lepiej! Zasypiając mam nadal przed oczami niesamowite kształty tutejszych gór… widzę je już kolejny raz, podobnie wyglądały wczoraj. Podobnie będą wyglądały jutro. I za kilkaset lat. Ale zachwycają. Za każdym razem będą.