Dobrze jest… wystartowaliśmy nawet planowo i jedyne co mnie martwiło to fakt, że ze zmęczenia nie byłam pewna na ile dokładnie sprawdziłam dokąd leci samolot do którego wsiadłam. Ale tłumaczę sama sobie że przecież nie wpuścili by mnie na inny…
Obsługa jak zwykle miła, nawet bardzo. I co dziwne to fakt, że po raz drugi dostaję śniadanie Tym razem w postaci kanapki ze świeżymi warzywami. Linie lotnicze Gulf naprawdę stają się moim bohaterem lotniczym dnia Po spokojnym i chwilami nawet trącącym nudą – hmm… zaczynam się nudzić podczas podróży? – lądujemy bez większych problemów na lotnisku w Dubaju… I znów podchodząc do lądowania przyglądam się miastu, jego inności i jednocześnie podobieństwu do wszystkich miast świata… rozlewające się szeroką falą „cywilizacji” budynki które stały się nam ludziom tak niezbędne do prawidłowego funkcjonowania. Aby móc mieszkać, pracować, odpoczywać, leczyć się, zjeść, czy nawet pomodlić się… Potrzebujemy czterech ścian, odcięcia od reszty świata, izolacji. A jednocześnie w tym wszystkim staramy się nie zostać odciętym wbrew naszej woli i zamierzeń od tejże reszty świata, nie chcemy być zepchnięci i zapomniani. Każdy chce mieć znajomych, przyjaciół, rodzinę… i wiem, że dom ma chronić i dawać poczucie bezpieczeństwa. Ale czasem mam nieodparte wrażenie że – szczególnie teraz w dobie komputerów i internetu – ten sam dom staje się izolacją, często wręcz klatką, do której sami się wpakowaliśmy… nazbieraliśmy sobie tam błyskotek, cennych przedmiotów, drobiazgów mniej lub bardziej nam bliskich i cennych, w sumie wszystko możemy załatwić z wnętrza tych naszych pudełek… A pyzatym czemu mamy opuszczać miejsce, w którym pod naszą nieobecność może się zdarzyć tyle nieszczęść? Co wówczas zrobimy? Więc powoli coraz większa rzesza ludzi nie opuszcza tego swojego gniazdka, które z czasem może kulą u nogi pobrzękiwać cichutko…
Patrzę sobie więc na to rozlane po horyzont miasto pełne nowoczesności i przepychu. Lądujemy.
Spokojnie szukam sobie mojego terminala transferowego. Pomna na wszystkie opisy, „manuale” i przestrogi znajomych staram się nie zgubić, znaleźć nawet przed czasem miejsce gdzie mnie odprawią… bo tu ponoć wszystko się może zdarzyć…
Oczywiście z pomocą tutejszej obsługi udaje mi się znaleźć to czego szukam w piwnicznych częściach lotniska… dobrze że to ma być jednak samolot… Bo inaczej może jakimś przekopem by nas transportowali? Obsługa Pamir Airlines to jegomoście w oczojebnych turkusowych marynarkach… do mnie podchodzi pan w ufarbowanych średnio dokładnie na rudo włosach i pyta czego szukam. Pamir do Kabulu? To przyjdź o 11.00 na transfer. Poczułam się wręcz wyproszona z tego miejsca, więc pojechałam windą na górę i zaczęłam snuć się po korytarzach. Jako osoba przesiadająca się na TYM lotnisku nie miałam prawa wejść w strefę sklepów wolnocłowych więc nic absolutnie nie miałam do roboty. Ale ale… po przespacerowaniu się po wszystkich możliwych zakamarkach przyopmniałam sobie, że przecież tu chyba jest bezprzewodowy internet ( tak, niestety też nie umiem chyba już bez tego żyć)… Uśmiechnięte dziecko wyciąga swój laptopek i tak wreszcie szczęśliwe spędza czas do wyznaczonej godziny. Czasem tłumy ludzi przelewają się korytarzem gdy wyląduje jakieś skrzydlate monstrum. Mężczyźni ciut dziwnie patrzą na mnie, ale ja udaję że nie widzę.
Zaczynam się trochę zastanawiać jak to będzie…czy poradzę sobie tam, gdzie lecę i czy wszystko będzie dobrze? Czy chłopaki odbiorą mnie z lotniska? Oj, na pewno!
O 10.58 stawiam się w wyznaczonym miejscu. Podchodzę do tego samego pana w oczojebnej marynarce, siedzącego wygodnie za biurkiem. Odprawa się jeszcze nie zaczęłą. No dobrze. Mam siedzieć i czekać. Siadam. Oprócz mnie widzę jeszcze jedną europejkę (lub amerykankę na przykład) która jakaś zaszlochana i smutna. Nie nawiązujemy żadnej rozmowy. Naprzeciw mnie siedzi kobieta około 50–letnia i badawczo mi się przygląda. Ona w tych swoich zawiciach, ja w spodniach, tunice i z odkrytą nadal głową. Obok mnie siedzi jakiś mężczyzna pracujący na laptopie. Śniady ale ubrany po europejsku. Na podłodze porozrzucane cukierki we wściekłych kolorach tęczy, a pulchna sprawczyni zapewne tego nieładu smacznie śpi już na kolanach brata. No dobrze. Czekamy. Ponad pół godziny później nadal czekamy. Transfer nie zaczął się planowo. Ale tego się trochę spodziewałam. W końcu się udaje odprawić. Pan nie wydaje jednak kart pokładowych. Odprawia najpierw wszystkich a później przy drzwiach dopiero wręcza każdemu jego kartę, wyczytując głośno jego nazwisko. Czuję się trochę jak na wycieczce w szkole
Wpakowali nas w autobus upewniając się po kilka razy że wsiedliśmy w TEN właśnie a nie inny, choć innego nawet tu nie było. Odwieźli nas na terminal B – czyli gorszej kategorii
W międzyczasie okazało się, że mężczyzna siedzący obok mnie mówi w dari (czyli po naszemu w uproszczeniu afgański) i w sumie niezbędna okazała się jego pomoc. Mój plecak budził lekkie kontrowersje ale udało się wszystko załatwić. Przy okazji pan pomagał jeszcze połowie pasażerów – kobiecie starszej co jej kazali płacić 200 dolarów za transfer, matce z pulchną rozrabiarą i jej bratem, panu jakiemuś… No i oczywiście nawiązała się między mną a uprzejmym panem rozmowa. Od drobiazgów o niczym zaczęliśmy dyskusje o podróżach, lotnisku w Kabulu do którego się udajemy, o wieeeelu rzeczach. Pan okazał się 36-letnim francuzo-afgańczykiem pracującym obecnie w Kabulu dla organizacji FEWS (Famine Early Warning System, działające przy United States Agency for International Development, czyli USAID). Ma na imię Karim i w sumie dzięki pogaduchom czas mija jakoś szybciej, Samolot miał być o 14.00. O 13.30 nie ma informacji ani o wpuszczaniu na samolot ani o niczym, jest jedynie napis, że będzie taki lot. O 14.00 to samo. Godzinę później nadal bez zmian. Karim idzie zapytać tutejszego pana w oczojebnej marynarce o co chodzi. „Miał być samolot?” „Ano miał być”. „Ale jest spóźniony już”. „Ano jest”. „Ale jeśli jest spóźniony to czemu nic nie mówią?”. „Ano powiemy za chwilę, że będzie spóźnienie”. „Ale on JUŻ jest spóźniony!”. „Ano jest”. „To czemu wcześniej nie powiedzieliście?”. „Nie wiem”. „A ile będzie spóźniony?”, „Somehow”… O 16.00 w końcu pakują nas, a dokładniej część z nas w autobus i nagle okazało się, że wcale nie powinni nas w ten autobus zapakować… wypakowywać nas już nie mogą, więc ci co już byli to zostali a ci co jeszcze nie byli już nie wsiedli. Ja jadę, Karim został. Okazało się, że oni chyba w ogóle zapomnieli o tym locie Samolot był nieprzygotowany, brudny i nie zatankowany. Niemniej po kolejnej pół godzinie chyba w końcu ruszamy. Karim przesiadł się z moim sąsiadem i siedzimy razem gadając dalej. Czuję podskórne mrowienie i tą radosną niepewność, gdy leci się do nowego i to jeszcze tak nietypowego miejsca… Oby wszystko przebiegło dobrze! Karim obiecał mi pomóc na lotnisku tak, żebym się nie zgubiła
No to teraz będzie się działo!
Już nie mogę się doczekać…
A pode mną pierwsze zarysy Gór Hindukuszu… wstrzymuję oddech…