Wylądowaliśmy pod Hytteviką – niewielką chatynką pozostawioną przez trapperów – myśliwych polujących głównie na niedźwiedzie polarne lata temu…
Dziś robi za schronienie dla naukowców badających tutejszą przyrodę. Trochę to przewrotność losu, ale mnie odpowiada:)
Ze wszystkimi bagażami z naszymi nowymi współtowarzyszami doczłapaliśmy się do naszego nowego Domu – do Stacji Badawczej Uniwersytetu Wrocławskiego im. Baranowskiego, zwanej w skrócie Baranówką lub Werenhusem (to od nazwy najbliższego lodowca – Werenshelda). Okazało się, że chatka została tak, jakby ktoś wyszedł tylko na chwilę. Nasi poprzednicy nie popisali się i pozostawili po sobie spory nieład. Szybko zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do dzieła. Zamiatanie, wietrzenie i trzepanie kocy, doprowadzanie do porządku wszystkiego, co tylko się dało, lącznie z nieogarnietym piecykiem. W sześć osób idzie to sprawnie. A kto nam towarzyszy w tej części wyprawy? Czterech dzielnych mężczyzn z wrocławskiego uniwersytetu: Jan zwany potocznie Jasiem lub Klemensem, Heniu zwany Heniem, Mirek również zwany Mirkiem oraz Michał zwany Młodym tudzieź Rychem… Dochodzimy obie do wniosku, że będzie nam dobrze bo trafiłyśmy pod dość troskliwe skrzydła. I obie wiemy, że ten czas minie za szybko…
Wieczór mija na rozmowie i na lepszym poznawaniu siebie… przy herbacie:) Jutro trzeba iść do stacji po broń dla nas bo inaczej nie będzie jak badactwa uprawiać. Ale to jutro dziś czas spać… Rozegraliśmy tylko jeszcze partyjkę w pokera kto poniesie broń do stacji – bo to niewygodne i wiecznie przeszkadza w poruszaniu się. Szczególnie upierdliwe jest to na dłuższych dystansach. Więc trza znaleźć łosia, który da się w taką robotę wmanewrować. Oczywiście – pada na mnie, a jak… :)
Dziwnie tak siedzieć do późna w noc i wciąż widzieć słońce. Nisko nad horyzontem już o tej porze roku, ale jednak stale świecące. Przez okno widać tundrę u podnóża niewielkiej góry zwanej Cegłą, oświetlonej na rdzawo promieniami przebijającymi spomiędzy chmur. Pogoda jak na razie nie obiecująca za wiele, ale liczymy na poprawę… dobrze, że chociaż nie wieje… tylko chmury dość niskie. Ciszę tutejszą tak niesamowitą i jedyną w swoim rodzaju przecina szmerem niewielki potoczek tuż pod oknami naszego nowego domu – lodowcowa rzeczka Brateg, zwana po naszemu Bratkiem. Powoli układamy się do snu. Sypialnia jest ogromna i każdy ma swój materac – tylko Mirek się wyłamał i postanowił spać na dole… wstydliwy jakiś czy co?...
Pierwsza noc – ciekawe co nam się przyśni na nowym miejscu?