Dziś, czyli w dniu gdy wszystkie – nawet te mniej grzeczne dzieci idą do szkoły – my zerwaliśmysię na chwilę ze smyczy i pognaliśmy w te pędy na Chłapowski klif…
Zabraliśmy dwójkę nielotów chętną na tandem oraz całe kilogramy dobrego humoru i czekoladek truflowych…
Wczorajsze wybadanie gruntu (odwiedzenie startowiska około 18.00) pozwoliło na podjęcie dziś trafnych i szybkich decyzji. Pozwoliło na jeszcze jedno – zerwanie się Świrka z wirtualnej smyczy telefonii komórkowej, gdyż jego telefon zdecydowanie i w angielskim stylu wybrał wolność :)
Na startowisku byliśmy przed 14.00 i nie powiem żeby pustki nam doskwierały. Czy wszyscy ze skrzydłami z okolic zerwali sie z roboty i w środku tygodnia po prostu przycwałowali kurcgalopkiem w to samo miejsce? Chyba tak.
Mikołaj najpierw zapiął się z kolegą Markiem w tandemik i śmignęli jak te młode sępy… Było lekkie odchylenie i było wesoło! z wiatrem w prawą stronę korony śmigali jak na mydle. Czołganie się w lewo nie podchodziło nawet pod taplanie się w smole… Wisieli w powietrzu jak pustułka przed atakiem na ofiarę… ale jakoś chyłkiem, boczkiem, metr wygryziony powietrzu za matrem przedzierali sie dzielnie… po czym znów…. zzziiiuuuuu…. i już byli pod Puckiem :)
Podobnie koleżanka Kasia zwana Kataszką – tandem z Henrykiem nie-wiem-jak-mającym-na-nazwisko: walczyli dzielnie na solówce niemal o pół mniejszej od świrowego dwupaka… Duet damsko-męski niestety odpadł szybciej znacznie. Lądowanie na startowisku – no bo po co dygać z plaży?…
Chwilę później również na startowisku zjawił się niebieski dwupak męski i niemal zgrabnie osiadł na tymże startowisko-lądowisku.
Ja oczywiście na latanie solo nie miałam szans: zbyt słabe umięjętności oraz zbyt trudne warunki. Oczekiwanie i lekcja pokory oraz cierpliwości przyjęte dzielnie na klatę. Zamiast się wyciszać raczej narastało. I robiło się bardziej niestabilnie. W porywach grubo ponad 10m/s. Gdy już w sumie się poddaliśmy i zaczęliśmy składać klamoty nagle przyroda ulitowała się nade mną bidulką-sierotką i pozwoliła na start… Szybka alpejka i znów uśmiech na około głowy zawinięty zbyt długimi końcami za uszy! Opisywać odczuć, uczuć, burzy wewnętrznej nie będę – wiadomo przecież jak jest!… ale myślałam sobie, patrząc na szalejące fale łapczywie pożerające brzeg raz za razem, na las roświetlony słońcem oraz na miasteczko cichutko przycupnięte pomiędzy dwoma wodnymi cielskami… myślałam sobie “a może nie wracać? a może dałoby jakoś zostać tak już na zawsze?”… Lądowanie na plaży lekuchno pokrzyżowało moje co do tego plany, ale pal licho – i tak przecież niedługo tam wrócę :)
Podsumowując – całkiem udane popołudnie i dwie kolejne osoby, którym zaparło dech w piersiach i które zaczynają już bredzić, że to jest jak choroba :D
brzmi jakby znajomo…