Geoblog.pl    keyla    Podróże    Pożegnanie lata    Mój najlepszy
Zwiń mapę
2013
18
paź

Mój najlepszy

 
Włochy
Włochy, Bassano del Grappa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1074 km
 
Ten dzień zapowiada się całkiem normalnie i podobnie jak dzień poprzedni. Pobudka około ósmej rano, prysznic, wstawienie wody na herbatę, rozruch chłopaków, śniadanie… Przy budynku socjalnym spotykam znów Horsta. Wymiana zdań co do dzisiejszej pogody i możliwości jakie ona daje. Szału nie ma, jesień zawitała także tu i szczerze mówiąc myślę sobie, że jednak październik to często już za późno… Ale cieszę się jak mogę tym co mam. Pakujemy się – w rytm mojego ponaglania. Chłopaki nie śmieją nawet pomarudzić, bo wiedzą, że dziś jest „ten” dzień: mój, kobiecy pierwszy dzień i nie należy się jakoś wychylać, bo pogryzę, zagryzę i aortę zębami z szyi wyrwę. Zatem karnie pakują się do autka i ruszamy. Jest pomysł, żeby zostawić auto na matach i dalej pojechać busem za opłatą. Albo jakoś inaczej dotrzeć na startowisko na Cimie. W ostateczności ustalony zostaje plan B, czyli ciągniemy zapałki kto zjedzie autem do mat. Na parkingu przy matach okazuje się, że wg słów jednej pani kierującej takowym busem nikt nas na Cimę nie zabierze, bo nie mają na to pozwolenia. Nie do końca chce mi się w to wierzyć, ale udaję, że wierzę, patrząc na niewiastę oddalającą się do czekającego na nią już na stoliku cappuccino. Niech i tak będzie. Trudno. Dzwonimy jeszcze kontrolnie do taksówkarza do którego numer podała nam uprzejma niewiasta spławiając nas koncertowo. Pan jednak nie mówi ani po angielsku ani po hiszpańsku ani po niemiecku. Zatem mieszanką wielojęzyczną tym razem ja go spławiam, bo zażyczył sobie ceny jakiejś z kosmosu. Wdrażamy zatem plan B. Postanawiam w drodze, że od razu powiem chłopakom, żeby się wypakowali i ja zjeżdżam autem na dół, bo jak wyobrażam sobie proces losowania i czas, jaki znów na to poświęcimy to mi się słabo robi. Trochę mi żal, ale z drugiej strony, jak będą warunki dobre to i z mat sobie dobrze poradzę i też się pobawię w powietrzu. Dojeżdżamy na górę. Ku naszemu zdziwieniu stoi tam na parkingu bus identyczny jak ten którym jechała spławiająca nas niewiasta. Po chwili rozmowy okazuje się, że kierowca ma swoich kursantów i tylko dlatego ten bus tu jest. Ale daje nam swój numer telefonu i mówi, że mamy się nie przejmować, wszyscy stąd wystartować, a on wieczorem pomoże zwieźć auto, jeśli oddamy mu za paliwo. Od razu widać, ze glajciarz! Cieszę się nieziemsko z tego nagłego zwrotu akcji i z tego, że jednak odpalę z Cimy tak jak chłopaki. Jest tu trochę ludzi, ale bez zbytniego tłoku. Znajduję jeszcze trzy cebulki krokusów do tych przywiezionych w zeszłym roku i pieczołowicie pakuję je do woreczka. W sumie dość szybko odpalamy. Tym razem ja idę jako pierwsza. Misiu zostaje ostatni. Wieczorne konwersacje wyraźnie go zmęczyły intelektualnie i biedaczysko jeszcze dochodzi do siebie. Na przeskoku do pierwszego kotła jeszcze przed matami prawie nic nie znajduję. Dopiero przy kotle trochę się bawię. Nawet dość długo. Dołączają do mnie od razu inne skrzydła, które równie jak ja niecierpliwie wyszukiwały noszeń. A jak ja znalazłam to się zleciały sępy ratować tyłki od zbyt silnego przyciągania ziemskiego. W końcu mam tyle wysokości, że przeskakuję kocioł i oto jestem już w dobrze znanym miejscu – niedaleko startowiska z matami. Bujam się tu i tam, nabieram sporo wysokości na krawędzi kolejnego kotła. Pogoda nie rozpieszcza – przejrzystość powietrza pozostawia wiele do życzenia i podobnie jak wczoraj górny pułap na którym rozmywają się noszenia to jakieś 1300m nad lądowisko. Udaje mi się wywindować aż na 1350m. Druga strona kotła kusi – góra zwana Costalungą przywołuje i mami zza mglistego powietrza. Długo nie mogę się zdecydować. Nie umiem jeszcze przecież grać z termiką w pokera. W końcu po prostu zakręcam i odchodzę. Niech się dzieje co chce. Docieram nad niższy szczyt górki z niewielkim przewyższeniem, za to z ogromnym uśmiechem na twarzy. Ale obserwuję skrzydła przede mną. Widzę, gdzie nosi a gdzie nie ma po co lecieć. Dość szybko znajduję noszenie i wywindowuję się znów całkiem wysoko. Jest tu zdecydowanie luźniej niż tam. Zaledwie kilka skrzydeł i jedna, może dwie lotnie. Jestem podekscytowana tym, że się zdecydowałam i tym, że się udało. Udaje mi się tu wykręcić pod samą chmurę a nawet w chmurę. Trochę tam szarpie ale skrzydło doskonale reaguje i pomaga wybrać wszystkie nierówności powietrza i zapobiec podwinięciom. Jestem zauroczona moim Mikrusem. Nie sądziłam nigdy, że kawałek materiału i kilkadziesiąt metrów linek mogą dawać tyle informacji i tak bardzo pomagać w lepszym lataniu. Po jakimś czasie bujania się wyżej-niżej zastanawiam się co zrobić. Wrócić nad maty bliżej bezpiecznego lądowiska? Kuszące. Ale nudne. Odejść dalej za dolinę rzeki Brenty skąd nie spodziewam się już powrotu? Kuszące. Ale przerażająco niewiadome. Spoglądam w jedną spoglądam w drugą stronę. Znajome stoki widzę i wiem, gdzie będzie nosić. Mogę tam się długo całkiem utrzymać. Drugiego końca doliny niemal nie widać w mglistym powietrzu. Jakieś glajty poodchodziły tam. Dwa razy zbierałam się, żeby za którymś polecieć, ale rezygnowałam. Na radiu słychać grupę ze Śląska, z którą kilka słów zamieniliśmy wczoraj też drogą radiową. Kolejne esowanie wysokości wzdłuż grani. Mglista dolina kusi coraz bardziej. Kolejny glajt odchodzi i jest już kawałek ode mnie. A dość już tych ciuciubabek! Chcę robić przeloty? Chcę! Chcę się rozwijać? Chcę! Chcę się usamodzielnić i być pilotem wolnym niemal jak ptak? Chcę! Zatem ruszaj kobieto, a nie marz się tutaj zastanawiając się co jest za tą mgłą! Poleć, zobacz! Zatem zaciągam lekko lewą sterówkę, przechylam się i Mikrus posłusznie i dziarsko oddala się od stoku. Wybieram miejsce, gdzie najdłużej mam szansę na jakiekolwiek noszenia. Długo nie wiem co będzie. Słyszę coraz częściej buczenie wariometru. Czyli opadam. A może opadam za mocno i nie przelecę? A może zawrócić? Nie! Nie zawracam! Chwilami opadanie jest niewielkie, czasem piknie coś do góry, ale generalnie jest w dół. „Kasia? Tu Dominik” słyszę nagle w słuchawkach w kasku. Hę? „Jakiego ty masz glajta?”Odpowiadam precyzyjnie opisując i markę i kolor, po czym słyszę „No to jestem tuż nad tobą!” …. Ale fajnie! Jakaś taka siła i energia we mnie wstępują. Skoro nie jestem sama to na pewno będzie dobrze! Niesamowite jak w ułamku sekundy może zmienić się nastrój. Niepewność w spokój, gdy tylko jest przy tobie ktoś drugi. Nie znam tego terenu. Ale może Dominik zna? Nie? No to trudno. Jakoś to będzie. Już widzę, że dolecę ale z dużą stratą. Dominik jest wyżej. Odbija z glajtem, który odleciał przed nami. Jak zawracam do krawędzi żeby spróbować odzyskać wysokość. Z trudem znajduję noszenie Drzewa coraz bliżej. Dominik po krótkiej chwili melduje że dostał duszeń i szczęśliwie przebrnął przez druty wysokiego napięcia, ale niestety musi lądować. Patrzę z przerażeniem, bo z mojej perspektywy nie ma żadnej łąki, żadnego przyjaznego skrawka – tylko las na stromym stoku. A ponieważ Dominik stał się towarzyszem broni, martwię się o niego i wywołuję go pytając czy wszystko dobrze, gdzie wylądował i czy nie trzeba jakiejś pomocy organizować. Szczęśliwie wszystko dobrze. Przez głowę przebiega myśl, że taki wspólny lot to bardzo integrująca rzecz. Przynajmniej dla mnie. Nie wiem nawet jak Dominik wygląda. Ale już go lubię i już wiem, że chętnie mu pomogę, jeśli taka będzie potrzeba. I że teraz pewnie w końcu na ziemi się spotkamy. Ponieważ moim rozmyślaniom towarzyszy cisza albo buczenie wariometru, nie pozostaje mi nic innego niż wybrać sobie miejsce do lądowania. Przeleciałam niewiele dalej. Stok, na którym miałam ostatnią szansę niestety był wyeksponowany nie na tą stronę i nie nosił. Trudno. Podaję mojemu nowemu towarzyszowi informację, że też zaraz będę na ziemi i że możemy wspólną zwózkę zorganizować. Powiedział, że się tym zajmie. Wspaniale. Zatem ja wybieram sobie niewielki placyk pomiędzy drzewami, słupami wysokiego napięcia, sadem i ogródkiem przy jakiejś niewielkiej fabryce. Dopiero tuż przy lądowaniu orientuję się, że słupy są puste. Ale i tak nie ma to znaczenia. Kręcąc kółko aby dobrze podejść do lądowania oceniam w którą stronę wieje i pod wiatr (wg moich obserwacji) ląduję. Pięknie i delikatnie. Jestem z siebie taka dumna. Radość rozsadza mi klatkę piersiową i wylewa się uszami. Nie doleciałam daleko. Poległam. Lot był nawet krótszy niż wczoraj. Ale to nie ważne. Wcale! Istotne jest to, że zdecydowałam się i zrobiłam to! Przeskoczyłam dolinę i w sumie to zrobiłam przelot. Niewielki, ale PRZELOT! Pokonałam dwa kotły i jedną dolinę. Wielokrotnie traciłam wysokość, odzyskiwałam, wahałam się i podejmowałam konkretne decyzje. I zrobiłam to, o czym przecież marzę! Przez nikogo nie prowadzona i nie namawiana poleciałam. Oderwałam się od bezpiecznego i nudnego przylądowiskowgo stoku i poleciałam w nieznane. Nie da się opisać radości jaka temu towarzyszy. Radości, która adrenaliną rozlewa się w krwiobiegu i powoduje że chce się śpiewać, tańczyć, skakać, i obwieszczać wszem i wobec jak wspaniałym jest świat! Patrzę na Costalungę i na pagórki które pozwoliły dotrzeć mi aż tutaj. Patrzę na miejsce, gdzie poległ Dominik. Odmeldowuję mu się na ziemi. On też cały, składa się i będzie schodził w dół. Nie wiem jak bo tam nic nie było. Transport już powoli organizowany. Dzwonię do Dżeja, że ja już na ziemi i że na razie nie potrzebuję pomocy. Niemal na skrzydłach składam swój sprzęt, ale w trakcie – na mojej ścieżce – widzę trzech konnych. Trochę zdziwieni moim widokiem. „Przyleciałaś z tej góry?” pytają pokazując pobliski stok. „Nie” odpowiadam dumnie. „Zza tamtej, zza Costalungi, z Cima Grappa” uśmiech naokoło głowy powoduje że też się uśmiechają, choć ich twarze wyrażają zdziwienie. Omijają mnie i życząc powodzenia jadą w swoją stronę. Spakowana ruszam do drogi. Moja duma tym większa, że celowo wybrałam miejsce, które nie jest daleko od drogi i jak się okazuje ścieżka na której się składałam prowadzi wprost tam. Tuż przy niej, jak na życzenie, drzewko. Na nim dojrzałe, popękane od słońca granaty. Owoce, których widok na drzewach zachwycił mnie już pierwszego dnia. Marzyłam, by móc zerwać sobie i zjeść takiego granata prosto z drzewa. A teraz mam je na wyciągnięcie ręki. Zatem wyciągam tą swoją krótką rączynę i sięgam ledwo do najniżej wiszącego owocu. Jest lekko pęknięty, ale świeży i soczysty. Kolejne wytyczne od Dominika i już wiem, że muszę przejść kawałek do niedalekiej miejscowości. Campese. Mamy spotkać się tam, razem z jego znajomymi którzy po nas przyjadą. Super. Ponieważ tu wszędzie w tych mieścinach są kościoły, po jednym na miasteczko, proponuję aby spotkać się pod kościołem właśnie. Ich wieże z daleka łatwe do wypatrzenia i są dobrym punktem odniesienia. Po niecałych dwóch kilometrach jestem na miejscu. Przekazuję dokładne wytyczne co do sposobu dotarcia do parkingu i czekam. Nawet kanapki nie zjadam czekając na Dominika. Może też będzie głodny, to się podzielę. Po chwili podjeżdża auto. Białe i dość jak na moje poczucie estetyki dość ekskluzywne. Wysiada wysoki chłopak w półdługich włosach założonych za uszy. Patrzymy się na siebie i już wiem, że to Dominik! Uśmiecham się i witam, a za chwilę urzeczywistniają się pozostałe głosy z radiowych rozmów: Ula i Rafał. Zanim wsiadam do auta, zostaję poczęstowana winem czerwonym i nadal chłodnym. Smakuje wybornie! Jak już siedzę dostaję kawałek ciasta oraz znów wino. Dominik siedzi ze mną z tyłu. Rozmawiamy wszyscy, jakbyśmy znali się długo i po prostu omawiali dzisiejsze przygody. Jest mi dobrze. Jest mi dobrze samą ze sobą i jest mi dobrze z tymi ludźmi, których widzę pierwszy raz. Po powrocie planujemy się na Cimę po auto. Ostatecznie jedzie Dżeju oraz Paweł, który ma sobie jeszcze jednego zlota o zachodzie słońca zaliczyć. Misiu jest niestety skazany na mnie i na moje gadulstwo. Ale dzielnie to wytrzymuje, pytając tylko z uśmiechem co to będzie jak kiedyś zrobię pierwszą setkę…. Zagadam wszystkich na śmierć przecież! No oczywiście, że tak, ale jakoś muszę się wygadać, bo inaczej rozsadzi mnie od środka ten nadmiar energii i radości! Wieczorem wyczekiwana długo wizyta w Lantice A’Bazzia, czyli pizzerii najlepszej w mieście, a będącej też częścią naszego kempingu w sumie. Idziemy w siedem osób, razem z naszymi nowymi śląskimi znajomymi. Ja oczywiście stawiam na Estivę, o czym kelner już ku mojemu zdumieniu pamięta… Zjadamy popijając doskonałym jak zawsze czerwonym, rozmawiając o lataniu, o sobie, o wszystkim. Potem cóż… potem jest jak to zwykle w Semonzo wieczorem na kempingu. Dołączają do nas jeszcze dwie czy trzy osoby z Polski i znów muzyka i śpiew płyną w nocy dal i mrok… Znów po północy idę spać a jutro przecież też ma być latanie! Jest mi nadal cudownie i chyba nic już nie zepsuje tej radości. Pokonuję powoli to co najtrudniejsze w lataniu do pokonania. Samą siebie. Oraz lęk przed odejściem w nieznane… Jeśli to już nie będzie problemem i jeśli podciągnę umiejętności to przeloty staną się realne i na wyciągnięcie skrzydła. Dziś na pewno będę śnić o lataniu…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
Dominik
Dominik - 2013-10-22 01:14
To był wspaniały dzień a kolejne takie i lepsze przed nami! Pozdrawiamy z południa kraju.
PS. Ula jest ze Śląska ale ja i Motyl z Zagłębia.
 
keyla
keyla - 2013-10-22 10:29
będę pamiętać na przyszłość! Pozdrawiam i dziękuję za wspólne latanie! :)
 
zula
zula - 2013-10-22 17:19
Czytam i..."zazdroszę" latania,spotkania nowych ludzi ,wspólnego biesiadowania i grania do nocy!
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017