Nie da się wyznaczyć miejsca do którego dotarliśmy, bo jechaliśmy całą noc. Nadal jedziemy. Jesteśmy pod granicą niemiecko-szwajcarską i tkwimy w jakimś zatorze. Plan jest taki, żeby zatrzymać się w okolicach Annecy we Francji, gdzie są piękne miejsca do latania. Fantastycznie, choć martwię się trochę, że mi lawendę wytną albo zmarnieje zanim ją zobaczę… Piszę sms-a do człowieka z Moustiers, od którego dostałam informację o tym, kiedy lawenda jest i gdzie są miejsca do latania. Zobaczymy co odpowie
Mijamy właśnie granicę.
Uwaga godna zapamiętania… winiety na Szwajcarie są tylko roczne. Innych nie ma. A na dodatek kupowane w stacjach niemieckich kosztują horendalne 59 euro. Zatem należy olać sprzedaż takową i dojechać do granicy. Tu celnicy nie dość, że samodzielnie przykleją nam winietkę do szyby, to jeszcze skasują za to 40 euro, wydając nam dodatkowo kilka franków reszty…
Docieramy do Annecy – miejsca znanego pewnie większości latających. Potem odbijamy na drugą stronę jeziora. Czas poznać nowe startowiska. To w okolicy Annecy jest jednym z piękniejszych i lepiej przygotowanych jakie widziałam do tej pory. Wyłożone wykładziną, z ławeczkami, toaletą, kawiarenką i miejscem do siedzenia i obserwowania tego co się dzieje. Rewelacja. Wcześniej obejrzeliśmy lądowisko. Przygotowane równie starannie. Zadziwiają mnie ci Francuzi. A co jest w tym wszystkim najciekawsze? Że nie trzeba tu kupować żadnych biletów, kart na latanie, wnosić żadnych opłat. Po prostu to jest i można korzystać. W końcu turystyka paralotniowa jest coraz powszechniejsza. Na starcie zbieram się szybko. Nie ma na co czekać przecież. I niestety równie szybko zbieram się z powietrza na ziemię. To niesprawiedliwe. Czuję się oszukana. Czuję się źle i podle. Czuję się najgorzej. A przecież miało być tak pięknie, tak lotnie i tak bajkowo. A tu porażka. Chłopaki jeszcze w powietrzu. Wszyscy są jeszcze w powietrzu. A ja jedna pierdoła ostatnia na ziemi. Wypełnia mnie złość, irytacja, smutek, zawiedzione nadzieje i narastająca niewiara w siebie. A przecież miało być dobrze! Zbyszek czeka na dole i wcale nie ma słów pocieszenia. Jak to Zbyszek… Trochę szydzi, trochę krytykuje a trochę się śmieje. Nie pomaga. Za to pomaga bardzo wywiezienie mnie jeszcze raz na startowisko. Odpalam jeszcze raz. Obserwuję innych i podążam za nimi, jeśli tylko widzę, że ich nosi. Dość szybko wyciągam się nad grań i już wiem, że tym razem będzie dobrze. Nawet jeśli nie będzie to długi lot, to już nie będzie taki ostatecznie nieudany. Latam czas jakiś z innymi glajtami, bawimy się wybierając noszenia. Czuję spokój. Wypełniający mnie po koniuszki palców, po nasadę włosów. A wraz ze spokojem zaczyna pojawiać się radość. Nagle ktoś wyłącza noszenia. Po prostu i nieodwołalnie. Wszyscy, jak się bujaliśmy, tak idziemy do lądowiska. Nieubłaganie. Takie życie. Tym razem przyjmuję to ze stoickim spokojem. Ci, którzy byli bardzo wysoko, pod chmurami, jakoś się utrzymali. Ciekawe na jak długo? Przekornie chwilę po lądowaniu chmury rozstępują się, a słońce dopala stok. Znów zaczyna pięknie nosić. Dla tych, którzy się utrzymali, oraz dla tych którzy odstartowali to rewelacyjny zbieg okoliczności. Ale ja już na ziemi. Tym razem dobrze mi. I spokojnie.
Pakujemy się i jedziemy dalej. Plan jest dojechać nocą do Moustiers. Ale po jakimś czasie wpadamy na pomysł, żeby zanocować koło Grenoble i za dnia pojechać przez góry. Wszystkim się podoba takie rozwiązanie. Primo – wcześniej skończymy jazdę, secundo – rozbicie się na dziko i będzie przygoda… plusów można by jeszcze wymieniać sporo, ale najważniejsze jest jedno – zobaczmy Alpy za dnia. Znajdujemy dość szybko wspaniałe miejsce nad rzeką. Oczywiście kolacja składa się z bagietek, serów i czerwonego pysznego wina Cabrnet – Syrah. Wszystko pyszne i takie odświętne. Siedzimy i gadamy długo. Gram trochę na harmonijce. Wieczór iście wakacyjny. Zasypiam w błogim poczuciu szczęścia. Jutro dotrzemy do lawendy. Oczekiwanie, ukryte cicho w głębi zaczyna dawać się coraz mocniej we znaki… Lawenda…