Wieczór zakończył się jak to często bywa śpiewami i rozmowami do niemal drugiej w nocy. Ale co interesujące alkohol wcale nie lał się strumieniami. Nawet ciężko powiedzieć, że kapał jak woda mineralna ze stalaktytów… Po prostu było go tylko trochę. Ale atmosfera niezależnie od tego, była gorąca i radosna. Pobudka o 7:30 dała mi się we znaki. Co zrobić. Kolejna noc lekko niedospana. Prysznic, śniadanie w biegu, przepakowanie aut w jedno i w drogę… Nie tą daleką jeszcze, ale całkiem bliską. Zbyszek bierze udział w zawodach, a dokładniej w Paralotniowych Mistrzostwach Polski. Dziś ostatnia konkurencja. Zatem jedziemy na górę Żar. W powietrzu aż takiego żaru nie ma, ale jest ciepło. Na szczycie tłum. Turystów, glajciarzy, rowerzystów preferujących down-hill i innych ciekawych osobników. Pogoda nie zapowiada się wspaniale. Zatem postanawiam nie wciskać się przed zawody i poczekać na rozwój wydarzeń. W końcu polatam sobie później też! Stoję jakiś czas i zastanawiam się co ze sobą zrobić. Przyglądałam się odprawie – pierwszy raz w życiu mogłam popatrzeć jak to wygląda. Wiele rzeczy jeszcze dla mnie nie do końca zrozumiałych. Docierają do nas Dominik i Wojtek. Asia, córka Wojtka ostatecznie nie jedzie. Szkoda – cieszyłam się już na kobiece towarzystwo… A tak skazana jestem znów na samych facetów… Jakoś przeżyję – zawsze tak jest przecież! :)
Zawodnicy mogą startować od 12:30. Jest ich sporo i jest też spory bałagan na startowisku. Dość szybko znajduję sobie zajęcie – rozkładam zawodnikom glajty. Poznaję mnóstwo osób, których oczywiście nie jestem w stanie zapamiętać – przecież wszyscy wyglądają tak samo – w uprzężach, kaskach i okularach… Ale i tak czas płynie ciekawie i dość szybko. Szczęśliwie oprócz mnie jest jeszcze kilka osób pomagających, robiących za giermków „podniebnych rycerzy” (heh), dzięki czemu obsługa naziemna glajtów idzie dość sprawnie. To, co budzi ewentualną irytację to zachowanie się samych zawodników. Zamiast jakoś ogarnąć się i zaplanować kwestie startowania, pchają się bez ładu i składu, czasem nawet dość niegrzecznie względem siebie, co oczywiście wydłuża czas startowania. Za ich plecami rośnie tłum paralotniarzy, którzy nie biorą udziału w zawodach, a też chcieliby polatać. Atmosfera lekko się zagęszcza – bo pogoda nie daje wielkich nadziei na przeloty życia. Nawet dotarcie do mety wydaje się coraz mniej osiągalne. Zawodnicy robią się zatem ciut nerwowi. Oczekujący glajciarze takoż. Ja nie czuję napinki nerwowej. I dobrze mi z tym. Spotykam też sporo znajomych, których nie widziałam od kilku lat… W 2010 przyjechałam z Mikołajem w Beskid na pierwszy wyjazd na latanie oraz na ślub znajomego Ciamka. Tenże Ciamek wraz z ferajną stawił się na startowisku i przyjemnie umilił czas rozmową i wspomnieniami. Około 15:00 ostatecznie odstartowali wszyscy zawodnicy. Zamglone niebo zdążyło się radośnie wyczyścić, dając znów nadzieję na polatanie. Na to rzucili się na wyścigi niezawodniczy piloci.. I znów ta mała łączka się zakorkowała. Na domiar złego termika szybko zmieniła się w szwaliste podmuchy, które niewiele miały wspólnego z przyjemnym lataniem. Na startowisku działy się cuda i wianki i na kiju to wszystko na dokładkę… Składające się skrzydła, duszenia, wciskanie w stok, rzuty na drzewa… jednym słowem… Sajgon. Zatem rozterki czy lecieć czy też nie szybko zostały rozwiane. Zeszłam po prostu na dół do restauracji. Żal może trochę, bo góra, bo latanie, bo inni byli w powietrzu, bo cokolwiek innego jeszcze sobie można wymyśleć, żeby się poumartwiać… Ale z drugiej strony wolę tak niż nie polatać w Prowansji zrobiwszy sobie tu coś złego. Sama sobie to tłumaczę i uzyskuję spokój wewnętrzny na poziomie, który łapie się na określenie „luzik w ramionkach”… Z zadowoloną miną popijam więc wodę mineralną z cytryną i ucinam sobie przyjemne pogawędki ze znajomymi.
Tak minęło całe niemal popołudnie. Zbyszek odstartował w ostatnim momencie, gdy można było jeszcze się zebrać na przelot. Wojtek wystartował ostatni i nie zrobił zupełnie nic. Zbyszek zrobił tylko ciut więcej, zatem też bez szału. Ale to przecież nie jest najważniejsze. Nawet na zawodach. Przynajmniej dla niektórych. Ostatecznie, po perturbacjach, dwóch herbatach, obiedzie i deserze lodowym, pakujemy się do naszych aut. Ruszamy. Żegnam się z Waldkiem i tymi znajomymi, z którymi czuję potrzebę się pożegnania. Czuję już znów to specyficzne poruszenie wewnętrzne, które pozwala niemal unosić się pół metra nad ziemią. Podróż… podróż… podróż… czas spędzony wspólnie nad mapami, planowanie trasy, dyskusje jak jechać, zapisywanie numerów dróg, ustalanie systemu komunikacji… TO działa niemal jak narkotyk. Pobudza i wlewa radość w krwiobieg. Siedzę w aucie. Jedziemy. Przed nami setki, a nawet tysiące kilometrów do pokonania. Spoglądam na zachodzące słońce. Pięknie barwi różem i pomarańczą chmury. Jest pięknie. Będzie pięknie… tyle przygód na nas czeka… Z głośników nastrojowo Vangelis podbijający raj… Otucha i nadzieja wypełniają mnie i koją…
Ciekawam dokąd dziś uda nam się dotrzeć…