Poranek nie różni się za bardzo od pozostałych poranków. Kąpiel na dobudzenie, śniadanie, i plan na następnych kilka godzin. No może nawet kilkanaście… Ponieważ potem jest szansa, że wieczorem będzie bardzo wiało, postanawiamy choć zlota zrobić przed południem. Przynajmniej poznamy wschodnie startowisko. Jakiś plus musi być! Na górze sporo skrzydeł czeka. Trochę kursantów, jakieś tandemy, no i kilku solowych pilotów. Chwilę czekamy, obserwujemy, rozmawiamy. Jak zawsze. Potem czas się przygotować i po prostu polecieć. Może szczęście dopisze i jednak jakieś niewielkie noszenia będą? Wiatr jest umiarkowany. To pestka w porównaniu z wczoraj. Wszystko wydaje się spokojniejsze i łatwiejsze niż wczoraj. Ciekawy mechanizm. Bez kłopotu rozkładam się i cieszę się już na te kilka chwil w powietrzu. Brzuch boli bardzo Oczywiście – jak na każdym wyjeździe… Jadę na nospie i ibupromie. Jakoś przeżyję. Zawsze jakoś jest.. Czuję się jednak nie do końca na ćwiczenia. Dziś bym już nie podjęła takich prób chyba jak wczoraj. Za bardzo to wszystko obolałe. Ale nie myśleć o tym. Spokojnie, pamiętając o wczorajszej lekcji stawiam skrzydło. Nawyki klifowe dały się we znaki, ale jakoś powolutku będę musiała je wyprostować… Wszystko idzie sprawnie. Odwracam się i biegnę. Zdecydowanie, słuchając co mówi do mnie skrzydło. dopasowuję się do niego, i co wspaniałe, to czuję, że ono też dopasowuje się do mnie. Jeśli jestem spokojna to nasza współpraca idzie bardzo bardzo dobrze… Muszę o tym pamiętać. Wtedy pewnie wiele się uprości. I latanie będzie jeszcze wspanialsze. W powietrzu jestem dość szybko, Udaje się znaleźć niewielkie noszenia. Wojtek i Dominik też są w powietrzu. Nie udaje nam się zbyt wiele. Ale nie przeszkadza mi to. Widok na miasteczko u podnóża góry jest dobrą nagrodą. W skąpym świetle słońca przysłoniętego chmurami, wszystko wygląda bajkowo. Szafirowe jezioro, czerwono-pomarańczowe dachy budynków i zieleń lasów dość szczelnie porastających stoki gór, wlewająca się niemal do jeziora… Niczym rozległy, gęsto tkany materiał otulający surowe skały. Do lądowiska niespodziewanie wygania mnie i innych deszcz. Najpierw pojedyncza kropla, potem kilka… Po sekundzie lecę w regularnym stabilnym opadzie. Zaskakujące i dość przygodowe. Szybko odkręcamy nad miasto i każdy po kolei ląduje. Oczywiście tu już przekornie nie pada. Jakby przyroda sama z siebie chciała nam spłatać figla. No, udało jej się – nie ma co! Lądowanie jest przyjemne i bezproblemowe. Składamy się i rozdzielamy na chwilę. Ja i Wojtek robimy zakupy na planowanego wieczornego grilla, a pozostali odwiedzają targowisko. Zanim nam udaje się dotrzeć do reszty, po zrobieniu zakupów, po schowaniu ich w prowizorycznej lodówce w rzece, targowisko już się kończy. Zatem szybko zabieramy się i ruszamy na wycieczkę. Latanie – jeśli będzie, będzie wieczorem.
Ruszamy do miasteczka Castellane. Stare, średniowiecznie i bardzo przyjemne. Szwędamy się po jego zaułkach, uliczkach ukwieconych, przyglądamy się starym budynkom z drewnianymi, liczącymi wiele lat drzwiami. Dużym zainteresowaniem naszym cieszą się kołatki u tychże. Mosiężne, często dość wymyślne i finezyjne. Czasem jest to zaciśnięta dłoń, czasem wymyślnie powyginany owal (w sumie już nie owal wówczas), a czasem jest to dzięcioł na pniu drzewa… Fascynujące. Małe, zadbane uliczki, sklepiki i stragany. Gwar codzienny. Różowawo-pomarańczowe lub szare budynki, z kontrastowymi okiennicami, czerwonymi, niebieskimi, zielonymi… całość tworzy malownicze przestrzenie. Trochę jak z bajki. Jakże przyjemne są takie małe stare miasteczka z historią. Po godzinie stwierdzamy jednak, że mamy dość. Zwiedzania i czas na kąpiel. Mimo, iż dzień dość pochmurny, to jednak jest skwarny i duszny. Lac de Castillion de Verdon, czyli Jezioro Castillion rzeki Verdon. To ono przynosi nam ochłodę. Oczywiście na przekąskę lody. Po przyjemnej orzeźwiającej konsumpcji, czas na kąpiel. Ku mojemu zdziwieniu Zbyszek, który się tak zapierał że chce, teraz postanawia się nie kąpać. Dominik – sirota – też rezygnuje. Faceci! Wojtek i ja postanawiamy popłynąć na drugą stronę jeziora i spowrotem. Dżeju takich planów nie ma, ale bawi się równie dobrze pływając w pobliżu chłopaków. Po godzince znów można ruszać dalej. Plaża zaludniona w dużej mierze przez płeć piękną co widocznie cieszy męskie oczy moich towarzyszy. A przynajmniej w większości przypadków… No cóż… Ja tam mogę pozachwycać się krajobrazami, bo męskie młode ciacha, z pięknie z wyżelowanymi włosami i w najmodniejszych w tym sezonie okularkach przeciwsłonecznych, zdecydowanie nie są godne mojej uwagi… a na swoich towarzyszy przecież gapić się nie będę – to koledzy!!! Ruszamy spokojnie dalej. Ja zakwaterowana na czas wycieczki do Mesia podziwiam go od wnętrza. Równie zabójcze jak zewnętrze. Za to za namową Wojtka stawiam stopy na siedzeniu (oczywiście trzeba uważać na maty ogrzewające siedzenie, żeby się nie zepsuły od zbytniego punktowego nacisku!!! szlag – to auto naprawdę ma bardzo ściśle skonstruowaną instrukcję obsługi… zero samowolki! Dobrze, że prądem nie kopie w przypadku złego użycia, heh!) … wracając do wątku… stawiam stopy na siedzeniu i wychylam się przez szyberdach. Powietrze żwawo poruszające się przy tych prędkościach cudownie orzeźwia… jedynie muchy i inne owady z wyraźnym ukłuciem wbijają się w moją twarz. Dobrze, że żadnego nie połknęłam!
Tym razem start ze wschodniego. Dziwne – zachodnie po prostu nie dało rady… za mało słońca i za dużo wiatru… Na początek miały być ćwiczenia. Ja nadal na przeciwbólach. Nie ćwiczę, bo napinanie mięśni brzucha jest ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę. Dostaję nawet dyspensę od Zbyszka, heh. Zbyszek wystartował pierwszy. Chwilę porzeźbił blisko startu. Lot wyjazdu to nie będzie, bo powietrze niemrawo nosi. Na startowisku pojawili się też już i inni piloci. Chłopaki się ociągają. Nikt nie chce być pierwszy i wtopić. Tym bardziej, że Zbyszek nie zachęcił nas mówiąc „słaby żagiel, może być trudno się na tym utrzymać”… Brzuch boli, więc decyduję się ja. Odpaliłam jako pierwsza. Ładnie mnie zabrało i od razu za mną stado szarańczy odpaliło. Kątem oka zobaczyłam, że Wojtek ma kłopoty i spotkał się z krzakami jakimiś. Teraz uświadamiam też sobie, że licząc na zlota nie włączyłam radia. Uuchh… Chłopaki może i się cieszą, bo nikt im nie nadaje? W każdym razie, jeśli cokolwiek by się działo, nie mam z nimi komunikacji. To oczywiście skłania natychmiast do myśli „Zawsze trzeba radio włączyć. Nigdy nie wiadomo, kiedy lot będzie zlotem, a zlot lotem…”… z tą mądrością skupiam się dalej na lataniu, bo nic innego nie mogę zrobić. Powietrze przyjemnie kołysze i tańczy z moim skrzydłem. Najpierw trzymam się blisko stoku, potem obserwując innych pilotów widzę, że daje się latać wszędzie. Zbyszek wybrał wysokości ile się dało i poleciał nad jezioro wzdłuż rzeki. Bo tu nuda. Dżeju ku mojemu zdziwieniu najpierw dał się wcisnąć w dolinkę, z której trudno było się wydostać, potem poleciał daleko w inna dolinę, a potem na stok bliżej lądowiska. Dominik kilka razy próbował lądować na szczycie, żeby poćwiczyć top-landingi. Wyglądało, jakby doskonale się bawił, raz za razem robiąc kółeczko podejściowe. Postanowiłam spróbować też. Podeszłam z zapasem wysokości, żeby najpierw obejrzeć je sobie i zobaczyć na co muszę zwrócić uwagę. Przy ustawieniu się przodem do kierunku startu i lądowania zorientowałam się, że spycha mnie trochę w tył. Natychmiastowa reakcja na belce speeda i wychodzę w bezpieczne miejsce. Jak dla mnie zabawa nie na dziś. Za bardzo wieje. Tu mogę dodać, że wieczorem Dominik przyznał mi się, że jego próby były dramatyczną walką o wylądowanie, która za każdym razem kończyła się niepowodzeniem. Za bardzo wiało i zbyt nosiło. Ciekawe… Choć powietrze wydawało się być przyjazne. Wydawało się jedynie. Potem dało się latać aż za bardzo… Moja postępowa prędkość 5km/h okazała się nagle być postępową w tył. Depnęłam speeda. Szłam mozolnie do przodu, starając się nie pozwolić aby powietrze zdmuchnęło mnie w głąb dolinki. Trochę boczkiem, trochę wprzód, jakoś udawało mi się przebić. W końcu byłam nad lądowiskiem. Tyle, że o kilkaset metrów za wysoko. Nawrotka. Bardzo szybko zdmuchnęło mnie nad miasto. Podziwiałam z jakim impetem powietrze pcha mnie z powrotem na stok. Byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że ja już tam nie chciałam. Za dziwne ono. Za ciężko iść przeciw niemu. Zarówno w przód jak i w dół. Rozglądam się wokół. Dżeju bliżej ziemi. Dominik i Wojtek nadal u góry. Mają większą masę startową, więc może im jest lepiej w tym powietrzu. Belka speeda nadal wciśnięta do oporu. Ustawiam stabilnie i równo nogi, żeby nie przechylało mnie na boki. Prędkości po kolejnej nawrotce i ustawieniu się pod wiatr znów spadają i cały świat niemal zamiera. Wszystko staje. Tylko powietrze świszczy, a wariometr złośliwie zaczyna znów pikać. No przecież nie może tak być! Znów mnie zabiera do góry?! Co jeszcze mogę zrobić? Postanawiam założyć uszy – może zmniejszenie powierzchni spowoduje, że będę miała większą prędkość w przód i zacznę chociażby utrzymywać się na tej samej wysokości? Myśl dobra, ale wykonanie nieprzemyślane. Nie odpuściłam belki, a zawijająca się w dół krawędź po bokach skrzydła pociągnęła całość. No i zafundowałam sobie tak zwanego fronta – cały przód skrzydła po prostu postanowił przyjrzeć mi się z bliska. Noga ze speeda, ręce do góry i po ułamku sekundy wszystko wraca do normy: skrzydło otwiera się, a wario zaczyna pikać jak zwariowane. Zatem powolutku jeszcze raz. Uszy i speed. Tym razem się udaje. Pomysł zaczyna przynosić zakładane rezultaty – zaczynam powolutku ale zdecydowanie opadać w dół. Sterowanie tylko pracą ciałem. To akurat nic trudnego. Wytracam wysokość, sprawdzam w którą stronę wieje przyglądając się wiatrowskazowi. W sumie cieszy mnie wyłączone radio. Przynajmniej wiedząc, że muszę wszystko sama – po prostu sobie poradziłam. I jest mi z tym dobrze! Ląduję bez kłopotu. Cieszę się tym razem, że jestem już na ziemi. Przyglądam się powietrzu i innym glajtom. Niemal wszystkie mają zaklapione uszka i wszystkie zdecydowanie zmierzają w stronę lądowiska. Czyli problem postępowej i zbyt rozległych noszeń dotknął wszystkich. No cóż – z Przyrodą trudno się walczy…. Lepiej iść po prostu na grilla przecież! Zatem składamy się w dość dobrych nastrojach, opowiadając sobie z przejęciem kto gdzie orientował się, że to nie on kontroluje powietrze, ale powietrze kontroluje jego. Zbyszek oczywiście przysłuchuje się wszystkiemu z pewną dozą tak zwanego pobłażliwego dystansu.
Radośni i rozgadani wracamy na kemping. Poczynione wcześniej zakupy są przytachane z naszej lodówki, czyli z nurtu rzeki. Oczywiście – tak jak mogłam się od początku spodziewać… „Kasia… a przyprawisz mięso?...” grrrhhrrrr… „Ale wy je będziecie przekładać!”… koniec końców sprawnie zaprawiam schab ziołami prowansalskimi, pieprzem, solą i oliwą z oliwek. Potem czas zabrać się za moje delicje. Cukinia i pieczarki potraktowane są podobnie jak schab, tylko z większym pietyzmem. Ku mojemu zdumieniu zaczynają znikać na surowo. Udaję że nie widzę. Skoro smakuje… Rozmowy przy pysznościach i winie trwają długo jeszcze, przenoszą się potem pod namioty, następnie do namiotu … Dominik postanawia zasnąć na siedząco z winem, co oczywiście kończy się zalaniem naszego dobytku i niezmierną radością całej reszty. No ubaw po same pachy - w moim przypadku wręcz po same uszy. W końcu każde z nas i tak wycisza się i sen porywa powolutku jednego po drugim…