Deszcz, deszcz, deszcz… grzmot, błysk, grzmot… znów deszcz… tak mijają godzina za godziną poranka niedzielnego. Leniwie przewracam się z boku na bok. Dominik śpi w najlepsze. Co robić. Grzmot walnął gdzieś naprawdę blisko. Aż ziemia zadrżała i poczułam w sobie to rozedrganie. Wojtek też cicho pochrapuje o burzy niewiele wiedząc. Deszcz jednostajnie bębni. Z czasem jednak grzmoty przechodzą w pomrukiwanie. Bębnienie przechodzi w szelest. W końcu i on zamiera. Świat na zewnątrz zastyga w ciszy. Dopiero po chwili zaczynają odzywać się ptaki. Chwilę po nich zaczynają się odgłosy budzącego się skupiska ludzkiego. Pokrzykiwania dzieci, ruch przy łazienkach, pies szczekający, dźwięk garnka odstawianego, talerza i sztućców… mokry przedpołudniowy rozruch. Wychodzę przed namiot. Naprawdę mokry. I jak tu składać namioty? Szum rzeki jest jedynym jednostajnym elementem wokół. Powoli szarość ustępuje miejsca i niebo rozświetla się delikatnie błękitem i skrawkami promieni słońca. Niespieszne śniadanie, sprawdzanie prognoz pogody, oczekiwanie, aż w ciepłym powietrzu wyschną namioty i pozostawione na zewnątrz ręczniki i ubrania. Postanawiamy ruszyć dalej. Tu już raczej nic na nas nie czeka. Niestety. Wojtek i Dominik podejmują trudną dla naszej grupy decyzję. Wracają do Polski. Aż nie chce się wierzyć, że ich nie będzie wieczorem! Pakujemy się. Chłopaki dają się namówić, żeby jeszcze część dnia z nami spędzić. Może zmienią zdanie!? Zbyszek proponuje aby uciec trochę do miejsca, gdzieś bliżej morza. Tam bryza może nam zdecydowanie pomóc.
Cel podróży to Greoliers. Przyjemna, całkiem spora góra, do której prowadzi niemal od samego morza dolina. Tą doliną bryza dociera i daje możliwość przyjemnego latania na żaglu na przedsionku Alp. Brzmi wspaniale. Dziś ma dość silnie wiać. Zatem tylko turystyka naziemna. Wybieramy trasę, której Zbyszek jeszcze nie zna. Niech też ma coś nowego na tym wyjeździe. Jedziemy znów przez malownicze góry. Czasem wzdłuż, czasem w poprzek. Czasem przecinamy je tunelami… Doliny migają skałami, miastami, rzekami i drzewami u dołu. To znów szczyty lśnią ponad nami, próbując dosięgnąć nieba. Wciąż zmieniający się kalejdoskop krajobrazów, które zachwycają. Które przyciągają i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Pierwszym przystankiem jest Góra Lachonów, jak to określił Zbyszek, czyli Mont Lechenes. To piękne startowisko przy urwisku. Urwisko ciągnie się dość rozlegle na lewo i prawo, dając nadzieję na długi, żaglowy lot. Ale nie dziś. Dziś urywa tu głowę. Chmury zgęstniały i pociemniały. Nad jego krawędzią ostrzegamy bawiący się zwinnie szybowiec. Nic nie robiący sobie z wiatru urywającego nam głowy. Jakby pogoda była wymarzona na przyjemny przelocik. Po chwili przelatują nad nami niewielkie cienie. Sępy. Nie nie, nie zamierzamy nigdzie padać i stanowić posiłku dla tych jegomościów. Zwabiło je tu to samo co szybownika. Przyjemny w ich odczuciu wydmuch. Dla nas zabójczy, dla nich fraszka i zabawka. Bujają się na swoich ogromnych skrzydłach, wycinając ósemki, koła, latając w dół i w górę… szybują tuż nad urwiskiem, czasem zapuszczają się głębiej w dolinę. Opadają nisko, a potem wystrzeliwują w górę, nad krawędź skał. Zupełnie jak ja w moim śnie. Patrzę na nie zafascynowana. Trochę zazdrosna o ich swobodę. Staram się choć w wyobraźni być tam razem z nimi. Czuć pęd powietrza i nieskrępowaną niczym radość z wolności. Na pewno nawet one wiedzą jakie to uczucie. Daleko w tle widać wysokie szczyty wysokich Alp. Ciemnoszare, majaczące na horyzoncie i zamykające wieloplanowy obraz. Jak scenografia w teatrze. One tam - daleko, my tu. Pomiędzy nami wiele szczytów, łańcuchów górskich, dolin. Każdy plan w innym odcieniu szarości, grafitu, granatu, lub czerni. Niebo niejednorodnymi zwałami chmur doskonale dopełnia całości. Stoję w zachwycie. Wiatr szarpie mną. Wciska się w uszy i nie pozwala mówić, wpychając słowa z powrotem w gardło. Karłowate rośliny, w tym także miniaturowa lawenda, wtulają się w ziemię. Widzę zbłąkanego motyla, który przeskakuje z jednej szczeliny w drugą, starając się nie dać porwać sile przekraczającej jego pojmowanie. Instynkt podpowiada jedynie mu jak przeżyć. Nam także – w związku z czym pakujemy się do samochodów i jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przy drogowskazie na Thorenc. Rozległe lądowisko u podnóża kolejnej góry. Duży widoczny rękaw. Francuzi naprawdę wiedzą, jak zadbać o turystów latających. Nad nim, na szczycie oczywiście równie dobrze przygotowane startowisko. Warto tu kiedyś przyjechać i poznać to wszystko z góry. Z lotu ptaka. Ekhm… Smoka oczywiście.
Kolejna przerwa to piknik arbuzowy. Pyszny, soczysty, chłodny i zaspokajający pragnienie owoc zostaje natychmiast pochłonięty przez całą naszą piątkę. Pokrzepieni ruszamy dalej. Zatrzymujemy się przy rozsypanych na stoku ruinach. Kamiennych, wyciosanych z otaczających skał, zatem doskonale wtapiających się w otoczenie. Często naturalne kształty zostały doskonale i harmonijnie połączone z dziełem rąk ludzkich. Wspaniały przykład kompromisu pomiędzy Człowiekiem i Naturą. Wiele ścian już zarosło bluszczem, z okien wychylają się zaciekawione drzewa. W milczeniu przyglądają się gościom, spacerującym pomiędzy upadłymi i zapomnianymi budynkami. Dzwony na osamotnionej ścianie dawnej dzwonnicy ciemnieją na tle nieba. Opuszczone, pozbawione celu, niemal zawstydzone swoją bezużytecznością. Spacerujemy pośród ruin. Zastanawiam się oczywiście jak mogło to wyglądać te kilka wieków temu, gdy miejsce to tętniło życiem. Teraz też tętni. Tylko inaczej. Zieleń zapełniona jest wszelakimi owadami, ptactwem, zapewne całe rodziny drobnych ssaków i gryzoni wykorzystują przyjemne zakamarki tego porzuconego miejsca… Zbyszek obwołuje zbiórkę i nawołuje do dalszej drogi. Moje myśli i wyobrażenia o tym miejscu zostają zatem ucięte jak nożem. Wracam do chłopaków. Niemal tupią nóżkami ze zniecierpliwienia.
Następny przystanek – Greoliers. Znów piękne rozległe lądowisko. Puste, jedynie dwa białe konie leniwie skubią trawę. Zagaduję lokalnego instruktora pakującego kursantów. Dziś się nie da latać. Mmmm… To nie dobrze. Może jutro będzie szansa… Może – to trochę mało pewne. Ale na Przyrodę nie poradzimy. Zaczynam martwić się – czyżby nie dane nam było już polatać? Ten niepokój zostaje ze mną na długo. Siedzi gdzieś, tuż pod skórą. Niby polatałam. Moje marzenie się spełniło. Powinnam być całkowicie spełniona i szczęśliwa. Nie powinnam oczekiwać więcej, a jedynie cieszyć się, jeśli to więcej się pojawi. Ale zdradliwy niedosyt szepcze mi cicho do ucha… „Tylko tyle? Nic więcej się nie wydarzy? Słabo!”… poirytowana odganiam te myśli od siebie. Nie mogę się im poddać przecież! Wyjazd jest tak pełen niespodzianek, piękna i emocji. Czy to nie jest wspaniałe samo w sobie?
Zbyszek opowiada o startowiskach, których jest tu kilka. Nie ma jak ich nawet obejrzeć. Ale lądowisko oczywiście zachwyca. Przestrzenią oraz tym, że jest w stu procentach zadbane. Nie ma tu miejsca na fuszerkę ani na niedociągnięcia. Pogoda kieruje nasze auta dalej. Namawiam jeszcze Dominika i Wojtka na wspólny obiad. Pożegnalny. Domi jest całkowicie za, Wojtek trochę mniej. Ale zgadza się. Kto by się nie zgodził, gdy go poprosić o wspólny, pożegnalny posiłek po wszystkich przebytych razem przygodach… Docieramy do położonego na grani miasteczka Gourdon. Wygląda trochę turystycznie, ale musi nam wystarczyć. Udaje nam się wybrać miejsce. Nie wygląda najlepiej na świecie, wręcz rzekłabym, że lekko trąci postkomunistycznym smakiem w wystroju wnętrz… Ale nie zrażamy się. Przeglądamy menu. Ceny przerażają, ale nie zabijają. Znajdujemy sobie ciche miejsce pod parasolem. I decydujemy się. Kelner, który chyba też jest właścicielem, obsługuje nas śpiewnie. Dosłownie! Nawołuje nas z daleka i śpiewa pieśni włoskie… Zachwycony sam sobą. Odśpiewuję mu coś na odczepnego, chłopaki są lekko poirytowani. W końcu zapadają decyzje co kto chce zjeść. Niestety – niewielki wybór dań bez mięsa skazuje mnie na pizzę. Szkoda. Właścicielo-kelner nie mówi tak biegle po angielsku jakby chciał i jak my byśmy oczekiwali. Ale jakoś wygląda na to, że udało się zamówić wszystko… jakoś poszło… Pół godziny później docierają pierwsze talerze. Zaczyna się czas niespodzianek. Zbyszek dostaje na półmisku coś zawalone serem. Żółtym, roztopionym. Coś nie tak. Miał być creps (naleśnik francuski) z dżemem. A jest z hamem, czyli z szynką. Widzę konsternację w oczach Zbyszka. Nie wiem co zrobić. Wchodzę w dyskusję z nierozgarniętym typem, który przyjmował zamówienie. Co za bezczelny typ! W końcu załapuje że „jam” i „ham” to nie to samo… i zaczyna mieć pretensje o to, że to MY nie powiedzieliśmy „Confituur”… Po krótkiej wymianie zdań Zbyszek decyduje się zażegnać konflikt zgadzając się na zjedzenie tego co zostało mu przyniesione. Jest mi źle, że atmosfera została przez buca francuza zepsuta. Niech zmieni pracę, skoro taki gamoń! Dociera też dobrze zrozumiane danie Dżeja. I dwie pizze. Dla Dominika i Wojtka. Mojej nie ma – gamoń zapomniał! Wraca do kuchni i domawia. Oczywiście będzie trzeba na nią poczekać co najmniej 20-30 minut. Usycham z głodu. Wojtek rozgląda się za obiecanym anchois w swojej pizzy. Nie ma go za bardzo. Moje poirytowanie zaczyna rosnąć. Po długim oczekiwaniu dociera moja pizza. Gamoń z zachwytem stawia ją przede mną, mówiąc że to Margarita. Patrzę oniemiała. Nie wierzę. Pytam się go co to jest. Na mojej pizzy widzę fileciki z drobnych rybek. TO jakieś żarty są… Odpowiada, że to anchois. Odbijam piłeczkę natychmiast i pytam czy wg niego Margerita to pizza z anchois. Coraz bardziej rozdrażniona mówię, że w menu wyraźnie mają napisane „Chees and Tomato”… Próbuje mnie przekonać, że to naprawdę dobra pizza. I e rybki te są smaczne i zdrowe... Kolejna fala irytacji przelewa się przeze mnie. Napiętym złością głosem mówię, że nie zjem ryb bo nie jem mięsa i że ma to natychmiast zabrać. Gamoń waha się ale podaję mu zdecydowanie talerz. Sylwetka Gamonia z moim talerzem oddala się spiesznie w kierunku kuchni. Wówczas nieśmiało odzywa się Wojtek… „Zatem chyba moja pizza była bez mięsa i była wegetariańska… On podał mi twoją margaritę mówiąc, że to napolitana…” Zalewa mnie fala wściekłości. Jak można być takim imbecylem? Z kuchni dociera trzask naczynia stawianego z rozmachem na kuchence. Chyba tam też powiedziano Gamoniowi że jest gamoniem. Zatem przede mną kolejne 20-30 minut oczekiwania… Chłopaki dawno zjedli i wszyscy czekają nie wiedząc co będzie dalej… W końcu obrażony Gamoń przynosi właściwą pizzę. Nie śpiewa już, nie uśmiecha się… Nawet nie patrzy już w oczy… francuska wersja obrażonej ekspedientki z „Misia”, podającej posiłek z tym charakterystycznym „Proszzzz..”… Trochę z niego szydzimy, trochę nadal jestem wściekła na jego beznadziejność… Głód szybko przekonuje mnie do pochłonięcia połowy pizzy. Resztą dzielę się z chłopakami. Całe nieprzyjemnie zajście ma jedną jedyną dobrą stronę. Spędziliśmy wspólnie więcej czasu. Obiad niestety dojedzony. To oznacza jedno. Rozstanie. Dominik i Wojtek wracają do domów. My jeszcze kilka dni mamy czasu.
Spokojnym, może nawet wyraźnie spowalnianym krokiem idziemy do aut. Drzwi otwarte. Czuć napięcie podróżne. Czas. Czas jest często wrogiem. Pogania. Nie daje się skupić. Pożegnania zaskakująco pełne dobrych, ciepłych słów, przyjaznych uścisków i spojrzeń… uśmiechów i szybko jeszcze szeptanych obietnic, próśb, podziękowań… Już za nimi tęsknię. Czy naprawdę muszę tak szybko przywiązywać się do ludzi? Czy faktycznie muszę czuć pustkę gdy ich obok nie ma?... Na rozwidleniu Mesio jedzie w lewo… My jedziemy w prawo. Mam wrażenie, jakby nasza podróż w pewnym sensie się zakończyła. Dopiero wieczorem, gdy zakotwiczamy w nowym miejscu, dociera do mnie, że nie skończyła się – jedynie przeobraziła…
Noc spędzamy w St Vallier de Thiey. Na tyle późno dotarliśmy na kemping, że pozostaje nam jedynie przez domofon ustalić warunki finansowe. Cena wyjściowa – 29 euro za nas troje i auto. Chwilę ustalam z Dzejem i Zbyszkiem czy się na to decydujemy. „Ar ju from poland?” słyszę trzeszczący głos w domofonie. „Łi” odpowiadam zdumiona… „24 juro for ju!”. Ommmm… ciekawostka. Zgadzamy się na taką propozycję. Dostajemy przydział na miejsce, dociągają nam prąd i zostawiają w spokoju. Rozbijamy namioty, ja wieszam hamak – jest mokry, więc liczę, że w końcu wyschnie! Cóż pozostaje na wieczór? Spacer i relaks. Droga, którą idziemy to Trasa Napoleońska. Informują o tym suto rozstawione znaki. Ku mojemu zdziwieniu daję się namówić na kolejną porcję lodów. Pistacjowe. Pyszne. Choć w domu pewnie i tak bym nie ruszyła… Miasteczko wygląda uroczo… częściowo spowite granatowym mrokiem, częściowo rozpalone pomarańczowo-złotym światłem lamp. Bardzo przyjemne połączenie, stwarzające unikatową aurę przytulności. W lokalnym parku zahaczamy jeszcze o pokaz kabaretu iluzjonistów. Szybko się nudzimy i ruszamy do namiotów. W tle wyłapuję brzmiąco znajomy dźwięk. Krótki urywany gwizd, cichy, trochę jak świst… Sóweczka!!! Tu jest sóweczka! Jedna z moich ulubionych sów!!! Uradowana naśladuję ją i mi odpowiada. Ha! Potem okazuje się, że to syczek a nie sóweczka, ale też jestem zachwycona. Jak tu nie być!? Takie wspaniałości dookoła… Na deser, na kempingu widzę na chodniku coś. Zbyszek zaczął rozmyślać co to za zwierzę. Aż zwierzę się poruszyło . Gruda ziemi okazała się być ogromniastą ropuchą. Tak, która już spokojnie zje pisklaka z gniazda… Ogromna bestia… jak jakaś zaklęta postać z baśni… Szybko spłoszony królewicz umyka w pobliskie krzaki. No to z pocałunku nici… Niepocieszona zakopuję się w swój śpiwór w swoim małym namiotku. Miejsca w nim niewiele, ale i tak czuję się tu opuszczona i samotna. Niczym w zamczyszku jakimś… zasypiam, starając się wyciszyć smutek po rozbiciu drużyny. Teraz zaczyna się chyba po prostu nowy Rozdział Podróżny… Ciekawe jaki on będzie… Oby równie łaskawy jak pierwszy… Czas spać… A Ropuch zapewne też pluje sobie w brodę, że stchórzył i nie wykorzystał sytuacji aby stać się na powrót Królewiczem… może jakieś biedne ptasie piórka mu wystają potępieńczo z pyska… z takim widokiem przed oczyma mej wyobraźni odpływam…