Geoblog.pl    keyla    Podróże    Sny czasem się spełniają... mam nadzieję...    Lazurowe Wybrzeże i Bunkry Maginota
Zwiń mapę
2014
21
lip

Lazurowe Wybrzeże i Bunkry Maginota

 
Francja
Francja, Sospel
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1969 km
 
Pobudka, śniadanie i codzienne oporządzenie się. Kolejny dzień. Nowy dzień. Nowy rozdział. Drużyna uszczuplona o Dominika i Wojtka nadal wydaje mi się niekompletna. Mam chyba silnie rozwinięty instynkt stadny. Wraz z Dżejem postanawiamy zrobić miłą niespodziankę i wybieramy się do miasta po świeże pieczywo. Oczywiście bagietki i croissanty. Śniadanie zatem jest na wypasie. Herbatka z miodem i cytryną, pyszne kanapeczki ze świeżym pieczywem. Udaje się też dobić resztki sera camembert, który zaczynał straszyć z bagażnika niczym rozkładające się truchło… Zdumiewające nieustannie jest to, że zapach nie idzie w parze ze smakiem tych specjałów… i mimo pewnych może oporów, jedzenie ich jest naprawdę dość przyjemne… mają bogaty bukiet smakowy, podobnie jak wino. Może dlatego tak wybornie smakują razem. Podkreślają i uwypuklają swoje bogactwo i wielotonalność. Zabawne, że nawet w przypadku smaków można użyć muzycznych porównań i ani na jotę nie są one chybione…

Pakowanie poszło sprawnie. Kierunek – Greoliers i Sospel, ale najpierw Lazurowe Wybrzeże… Latanie i tak będzie popołudniem, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, aby choć przez chwilę poczuć się jak turysta… Być tak blisko i nie zobaczyć takiego miejsca? Niewdzięcznikami względem Losu byśmy się okazali… Zatem kierujemy się na Côte d'Azur… Droga prowadzi nas ostatecznie w pobliże Cannes. Fajnie. Do miasta wjeżdżać nie mam ochoty, podobnie moi towarzysze. Zatem docieramy w mniej zaludnione miejsce – o ile można tak powiedzieć o zagrabionym w stu procentach przez ludzi wybrzeżu, sławnym na cały świat. Na parkingu jest kilka wolnych miejsc. Do wody trzeba dojść troszkę w dół. Ścieżką pomiędzy roślinami mocno przypominającymi trzcinę. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że po pierwsze to skalisty stok, dość mocno pochyły, a po drugie to zasolenie tej wody jest tak okrutne, że nie widzę szans na przeżycie dla trzcin… które de facto mają bardzo daleko do samej wody… W nich huczą donośnie cykady. Te małe dranie towarzyszą nam od początku naszego pobytu w Prowansji. Siedzą tak, że ich nie widać, a nawet jeśli widać to wyglądają jak kawałek pnia, i trzeszczą, cykają, świergoczą, świszczą… o ile kilka sztuk może brzmieć przyjemnie, o tyle całe ich hordy są chwilami trudne do wytrzymania. Hałas jest nieznośny… I nie ma niestety tu znaczenia pora dnia… od świtu do nocy te niezmordowane dranie wydobywają męczące decybele ze swoich małych ciałek. Po wydostaniu się na otwartą przestrzeń zatrzymuję się w zachwycie. Rdzawa czerwień skał spływających kaskadami do błękitnej jak najczystsze niebo wody… przyozdobiona zielenią drzew… Nad tym wszystkim bezkresne niebo, w kolorze tworzącym harmonijną całość z morzem… Zwiewne welony białych chmur (z racji zamiłowania dopowiem, że to były cirrusy) dopełniają całości. Obrazek idealny. Piękno barw i kontrastów. Zauroczona schodzę niżej. Panowie pochłonięci już przygotowaniami do kąpieli zdają się całkowicie ignorować otaczające wspaniałości. No, może znajdujące się w otoczeniu naszym kobiece wspaniałości zostały dokładnie obejrzane… ale chyba tyle w temacie zachwytów męskich… Pływanie w przesolonej zupie najpierw zaskakuje – dawno nie doświadczałam takiej przyjemności bycia wypieranym bezwzględnie na powierzchnię. Sól wgryzająca się w każdy zakamarek ciała, w usta i w oczy… wgryzająca się dosłownie… boleśnie wręcz… Po chwili organizm się przyzwyczaja. Piecze, ale może już nie tak dotkliwie. Zakładam okularki pływackie i po chwili przenoszę się w inny świat. Świat, gdzie mogę latać bez skrzydła nad głową. Świat o gęstości 775 razy większej niż powietrze. Świat podwodnej magii. Przyglądam się wszystkiemu z zapartym tchem. Zarówno z powodu piękna,które nieustannie tańczy przed moimi oczami, napędzane pracą własnych mięśni oraz niepowstrzymaną siłą wody, jak i z powodu całkowicie prozaicznego – nie mam fajki i muszę wstrzymywać oddech. Gonitwa za rybami, które widywałam w akwariach, sklepach akwarystycznych, oceanarium lub na filmach przyrodniczych, pochłania mnie bez reszty. Coraz bardziej machinalnie wypływam na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza. Głowę zaprząta mi już tylko podwodny świat. Przyglądam się czarnym jak węgiel jeżowcom, pąklom, drobnym ukwiałom zakotwiczonym na skałach, maleńkim krewetkom, różnorodnym rybom… Wszystko to współistnieje ze sobą. To dopiero harmonia… To dopiero piękno… Po wyjściu z wody przyglądam się dwóm dziewczynkom, ganiającym z małymi różowymi podbierakami, zbierającymi cudowności podwodne do równie małego, oczywiście bogato zdobionego różem wiaderka. Pokrzykiwały do półsennych rodziców jakie cuda udało im się wyłowić. Rodzice nie zwracają najmniejszej uwagi na ich pokrzykiwania. Ja tak. Wyłowienie i wpakowanie do wiaderka ogórka morskiego budzi już mój zachwyt. Nie znam francuskiego, ale podchodzę zaintrygowana do wiaderka ze zdobyczami. Jest. Na dnie, wygląda jak psie odchody. Oderwanie go – oczywiście za zgodą zachwyconej zainteresowaniem dziewczynki – od denka wymaga nakładu siły, bo drań już przyczepił się swoimi nóżkami ambularalnymi i postanowił przeczekać. Zachwycają mnie złowione przez dziewczynki maleńkie rybki, ze dwa gatunki krabów i cale rzesze krewetek. To musi być wspaniała zabawa – polowanie na takie stworzenia… Szkoda, że u nas się tak nie da… Wołam Dżeja, potem przychodzi też Zbyszek. Przecież nikt z nas nie widział i nie miał okazji dotknąć takiego ogórka morskiego. To żywa historia. Strzykwy pojawiły się na naszej planecie dość dawno, bo już w kambrze, czyli jakies 500 milionów lat temu. A na dodatek nawet obecnie zasiedlają niemal każde morze, czyli jakieś 70% naszej planety… Zatem są bardziej zaborcze niż człowiek, heh… a niby takie prymitywne…

Czas goni nas dalej. Liczymy na to, że uda się dziś choć trochę polatać… Nie mogę się jednak oderwać od piękna tego miejsca. Wiem, zatłoczone, zabudowane dość mocno, a lody, kawa i napoje są dowożone plażowiczom zadaszoną motoróweczką, wiem też, że nie wytrzymałabym w takim miejscu dłużej niż pół dnia… ale kolorystyka skał, wody, nieba, drzew, pstrokatych ludzi porozsiewanych po czerwonych skałach… wszystko to zapada mi w pamięć i cieszy. Jestem wdzięczna Zbyszkowi, że nas namówił. Dociera do mnie, że wyjazdy na latanie, gdzie jest tylko latanie są dużo uboższe i płytsze… Nie wie się i nie dowiaduje się niczego o miejscu, w którym się spędza czas. Teraz wydaje mi się to smutne. A jeszcze dwa tygodnie temu zarzekałam się, że nie chcę zwiedzać. Że chcę tylko latać… Przewrotny los… Fotografujemy panoramę Cannes, przejeżdżamy przez Niceę… i po niedługiej chwili mamy dość i chcemy znów w góry. Zgiełk, tłum, korki, natłok wszystkiego… Uciec… oby jak najszybciej stąd uciec! Zatem zwiewamy z cywilizacji. Pół dnia kontaktu z nią nam w zupełności wystarcza!

Greoliers malowniczo spowite w ciężkich, burzowych chmurach. Kłębiących się, nawarstwiających, niosących złowieszczą obietnicę. Drugie nasze odwiedziny w tym miejscu. Nie wygląda to na przyjazne lataniu. Zdecydowanie nie. Odprężamy się i idziemy do sklepu. Oczywiście pośród wszelakich produktów zakupione zostają lody. Rolada śmietankowa z czekoladą. Łyżki w garść i nie pozostaje nic innego, jak tylko z podziwem i nabożnym zachwytem obserwować spektakl przed nami. Kłębiące się demoniczne ciemności przepełzają po niebie z jednej grani na drugą, dokładnie przez dolinę na którą mamy widok. Cienie ścielące się po dolinie i stokach tańczą. Upiorny balet. Z lewej strony widoczna coraz wyraźniej szara kotara. W niej wszystko rozmywa się i niknie. Deszcz. Ściana wody, zalewająca po kolei stoki i dolinę. Zaczynam zastanawiać się, czy dotrze do nas, czy jednak pójdzie bokiem… Lody śmietankowe smakują wybornie. Zasłona niczym kotara na scenie teatralnej zasuwa się po skończonym spektaklu. Gdy zapada nad doliną, podobnie jak w teatrze, cała magia miejsca znika. Wszystko staje się jednobarwne, niewyraźne i płaskie. Przedstawienie dobiegło końca. Ulewa przecina lądowisko na dwie części – ta w oddali, pogrążona w szarych strugach oraz ta bliżej nas, na szczęście pozbawiona takiej wilgoci. Podobnie jak wcześniej złowieszcze chmury, kurtyna deszczu dostojnie przepływa przez dolinę od jednej grani do drugiej. O lataniu tutaj możemy zapomnieć.

Czas zatem do auta. Za namową i prośbą Zbyszka kierujemy się do Sospel. Niewielka mieścina niedaleko stąd. Co tam ciekawego? Oczywiście są startowiska. Ale są też pewne bunkry. Bunkry sławnej Linii Maginota. Dla mnie nic wielkiego – ot, trochę betonu i metalu. Dżeju też nie wykazuje daleko posuniętego entuzjazmu. Za to Zbyszek ma go w sobie za całą nasza trójkę. Wspaniale widzieć, że coś go jeszcze rusza i kręci… Ścigamy się ze słońcem. Może przed jego zachodem uda się dotrzeć na szczyt? Idziemy niemal łeb w łeb… Jednak nasze auto nie jest dość szybkie. Lub też stan drogi skazywał nas na porażkę od samego początku? Bunkry fascynują. Pośród bezkresu lasów na stokach górskich, wyrastają szare i dzikie. Dzikie, bo tak inne od harmonijnego otoczenia lasu na stoku góry… Obce. Zbyszek w amoku i ekscytacji (nie wiedziałam, że tak silne emocje będą u niego możliwe do zaobserwowania) wbiega do bunkru. Idziemy za nim kawałek. Opowiada dużo. Widać, że jest to coś, na co bardzo czekał. Wracamy do światła i ciepła. Bunkry są zdecydowanie ciemne, zimne i mokre. Fascynujące w pewien sposób. Ale nie na tyle, żebym miała po nich ganiać. Dżeju ma takie samo podejście. Zbyszek wraca z nami na zewnątrz. Obchodzimy sobie na zewnątrz co się da i na ile pozwala światło. Wiadomo, że zostaniemy tu na noc. Namiotu nie ma co rozkładać. Tuż przy głównym wejściu jest coś, co wygląda jak stróżówka. Są otwory okienne i drzwiowe. Twarda, równa, betonowa podłoga. Mimo dziwności miejsca, zdaje się ono być nawet przytulne. Ja i Dżeju organizujemy nocleg i kolację. Zbyszek wyprasza latarkę i znika w bunkrowych ciemnościach. Nienaturalne dźwięki kropel spadających na metal i dziwny pogłos przestrzennych korytarzy co chwile przyciągają naszą uwagę. Są tak dziwne, że mimo wszystko podświadomość zaczyna płatać figle i podsuwa coraz to inne pomysły na ich pochodzenie. Staram się je wyciszyć. Inaczej nie zasnę tu. Kolacja zjedzona. Herbata dopita już niemal. Zrobiło się ciemno. Dżeju chodzi coraz bardziej nerwowo. „Niepokoisz się?” pytam spokojnie. „Już od dawna” odpowiada równie spokojnie Dżeju. Zbyszka nie ma już ponad dwie godziny. Wiem. Jest tam wiele cudowności dla fascynata takich miejsc. Jest tam też wiele dziur, spróchniałych i przerdzewiałych elementów, które mogły stać się niebezpieczne. „Na pewno po prostu stracił rachubę czasu” tłumaczę sobie i Dżejowi. „Przecież nie mogło się nic stać!” … „Daję mu jeszcze pół godziny”… „A potem co? Weźmiemy moją czołówkę i pójdziemy go szukać?”… „Potem trzeba będzie zjechać na dół i poprosić o pomoc! Przecież jemu mogło się coś stać!”… Podchodzimy co jakiś czas do drzwi wejściowych. Pokrzykujemy tak głośno jak potrafimy „Zbyyyyszeeek!!!!”… Cisza. Kilkukrotnie zdaje się nam, że słychać kroki. Może i słychać, ale na pewno to nie Zbyszek. Odgłosy kroków faktycznie co jakiś czas docierają do naszych uszu. Po betonowej, zamokniętej podłodze korytarza. Wielokrotnie. Jednak to tylko ułuda. Zbyszka nadal nie ma. Dżeju coraz bardziej nerwowy. Ułuda dobija i uruchamia bojaźliwe pokłady podświadomości. W końcu, po ponad trzech godzinach pojawia się Zbyszek. Szczęśliwy jak pięcioletnie dziecko, któremu ktoś dał podwójną watę cukrową. Oczy błyszczą mu fascynacją i radością. Opowiada, pokazuje zdjęcia. W międzyczasie udaje się wepchnąć w niego trochę kolacji i herbatę. A zdjęcia faktycznie pokazują dziwny świat. Porzuconego sprzętu, zniszczonych już czasem i zakurzonych maszyn, pomieszczeń. Klatki schodowe, windy, umywalnie, prysznice, prycze, kuchnia, maszynownie, ogromne silniki agregatów… wygląda trochę znajomo… podobnie wyglądały porzucone wioski górnicze i Piramidy na Spitsbergenie… ale jakże inne przeznaczenie tych tworów ludzkich rąk. Tam po prostu chciano żyć i wydobywać węgiel. Tu chodziło o to, by przeżyć i zabić wroga.

Opowieści Zbyszka i nasza ulga, że wrócił tworzą przyjemną, wesołą atmosferę. Wypijamy po lampce wina i przegryzamy serem. Oczywiście, jak tylko poprzednie śmierdziuchy się skończyły, od razu zostały zakupione nowe. Przecież ilość trucheł w bagażniku musi się zgadzać, czyż nie?... Pierwszy raz na wyjeździe śpimy wszyscy blisko siebie. Mimo, że przestrzeń całkiem spora i pozwalałaby na całkowitą swobodę, skupiamy się przy sobie. Czyżby podświadomość i fantazje, które ona generuje dotykały każdego z nas i nakłaniały do trzymania się blisko siebie? Być może… jakież bowiem ciemne tajemnice i historie kryją się w tych szarych, wilgotnych ponurych murach?... Jakie sny przyniesie tak nierealne miejsce?... Za murami przyroda żyje swoim spokojnym rytmem… Jej dźwięki uspokajają… Odgłosy kroków nadal niosą się echem po ciemnych korytarzach…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2014-08-15 11:59
Emocjonujący dzień ...no ale szczęśliwie zakończony-
Pięknie piszesz!
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017