Był sobie kiedyś pewien Andre. Maginot miał na nazwisko. Urodził się w 1877 roku i żył aż do 1932 roku. W międzyczasie zdążył zostać inżynierem, ministrem i kimś tam jeszcze. Wykombinował też sobie i Francuzom sprytny pomysł na zabezpieczenie swoich granic. Wzroem Chińczykow i pewnego jegomościa o imieniu Hadrian, Andre postanowił poprowadzić całą linię umocnień. Fortów, bunkrów, podziemnych tuneli i immych takich. Prace nad wcieleniem jego pomysłu w życie zaczęły się w 1929 roku i zakończyły się osiem lat po jego śmierci. Piekne, że jego dzieło, żyło po jego śmierci. I zostało ukończone. Po co w ogóle powstało to dzieło? To całkiem proste, choć smutne. Po pierwszej wojnie światowej Francuzi dość mieli krwawych jatek. Postanowili zatem odgrodzić się od Niemców. Tak, aby zablokować im drogę przejścia dalej. Odgradzanie się trwało jak latwo policzyć 11 lat. Linia Maginota była wspaniałym, monumentalnym wręcz osiągnięciem fortyfikacyjnym ciągnącym się na długości 450km. Problem jedynie w tym, że Niemcy dowiedziawszy się o tymże osiągnięciu wyznaczyli sobie nową zupełnie trasę marszruty w celach podbijania Europy i okolic. Nigdy nie zobaczyli nawet skrawka tego, co dla nich Francuzi naszykowali. I tu smutna puenta: życiowe dzieło Maginota okazało się najbardziej niepotrzebnym, nieużytecznym tworem, w którym utopiono ogromne zasoby finansowe (niemal trzy miliardy franków!!!) oraz przy budowie którego zginęło sporo ludzi. Calkowicie bezsensownie i zbytecznie. Teraz, po ponad siedmu dekadach niszczeją, są systematycznie acz niezbyt nachalnie rozkradane. Stoją niczym złośliwy dowód na ludzką głupotę. A może na przewrotność losu?
Jak zwykle obudzilam się pierwsza. Chłopaki nie przejawiali zbytnich aktywności ruchowych. Zostawilam ich więc jeszcze na chwilę w spokoju. Krotki spacer po okolicy i smutne myśli o miejscu, w którym nocowaliśmy. Dobrze chociaż, że żadna wielka bitwa się tu nie odbyła. O tyle mi spokojniej. Chłopaki w końcu się rozruszali. Spokojne śniadanie. Zbyszek postanawia jeszcze na jedną wyprawę się wypuścić. Oczywiście ucieszony i z rozpalonymi duchem przygody oczami. Zniknał gdzieś za pagórkiem. Po niecałej godzinie dostaję sms-a. Od Zbysza, ku mojemu zdziwieniu. „Znalazłem startowisko ;)”. Ha! Podskakuję z radości i komunikuję to głośno Dżejowi. Zbyszek wiedział, że sprawi mi tym ogromną radość. Szybko kończę pakowanie noclegowiska. Przyglądam się naszemu tymczasowemu obozowisku. Abstrakcyjne w świetle dnia. Szare zdewastowane mury, brak okien, brak drzwi, wilgotne nacieki, mchy i porosty na ścianach, dah zarośnięty zielem i krzakami. Część się zapadła bo kawalek skalny oderwany od stoku spadł z impetem wybijając dziurę wielkości drzwi. W zbrojonym betonie. Zdumiewające. Przed naszym wejściem rośnie czereśnia. Pewnie jakiś strażnik na warcie zajadał się słodkimi, soczystymi owocami, plując pestkami na około. I ta akurat się jedna przyjęła dając dość już duże drzewo. Zbyszek po jakimś czasie wraca, my już gotowi i pełni oczekiwania. Jakie będzie to odkryte nowo startowisko? Dowiem się już za chwilę.
Od auta trzeba kawałek przejść ale to nic. Dżeju próbuje się trochę wymigać, że może to on zostanie i sprowadzi auto. Ale nic z tego. Zbyszek kategorycznie odmawia. Startowisko zaskakująco piękne. Jak zwykle przygotowane i jak zwykle rękaw oraz wstążki poustawiane w kilku miejscach. Po prawej stronie szarzeją betonem i czerwienieją rdzą kopuły strzelnicze. Trzy. Na tle pięknych surowych gór i ścielącej się u dołu doliny wyglądają dziwnie i nie na miejscu. A jednocześnie tak bardzo zarosły roślinnością i zostały zamieszkane przez wszelakie stworzenia, że zostawiam plecak i zanurzam się w zieleni i wielobarwnych kwiatach. Owady buczą, bzyczą, brzęczą i uwijają się wokół kwiecia wszelakiego. Nagle uszu moich dobiega dźwięk niższy niż pozostałe. Rozglądam się zaintrygowana. I po chwili go dostrzegam. Jest ogromny. Czarny jak kawałek zastygniętej smoły. Skrzydła ma półprzezroczyste. Od góry wydają się być zaschniętym atramentem. Połyskliwe, metalicznie granatowe. Od spodu są brązowe. Miniaturowy smok? Taki dopasowany do rozmiarów świata owadziego? Trzmiel. Takiego jeszcze w życiu nie widziałam. Po chwili dostrzegam drugiego i trzeciego… A zatem to nie jakiś mutant, tylko po prostu taki gatunek! Zafascynowana podążam za nim. Jest oczywiście zaprzeczeniem prawideł fizyki rządzących naszym ludzkim światem. Skrzydełka o wiele za drobne, by udźwignąć beczkowate ciałko. Ale lata. Zwinnie i szybko. Zbyszek równie zafascynowany śledzi te smoliste kulki uwijające się omiędzy zielem. Potem spotykamy jeszcze ćmę z rodziny zawisakowatych. Niczym koliber śmiga od kwiatka do kwiatka, zawisa nad nimi na ułamki sekund, karmiąc się pospiesznie. Choć może pośpiech to tylko w naszym odczuciu czasu? Może ona właśnie urządza sobie nieśpieszny spacer zakąszając trochę tu i trochę tam… W końcu Zbyszek goni do startu. Tak, przecież to główny cel naszej wizyty tutaj. Powietrze spokojne, niemal nieruchome w porównaniu do tych poprzednich lotnych dni. Czuję się zrelaksowana, ale też wiem, że musze się mieć na baczności. W słabszych warunkach równie łatwo błąd i o złe wyprowadzenie skrzydła. Ostatecznie moje obawy się sprawdzają. Pewnie sama je sobie wymyśliłam i przywołałam. Najpierw w słabym wietrze nie udaje mi się utrzymać skrzydła i spada na ziemię. Potem w jednej stronie tworzy się krawat, więc sama kładę je spowrotem. Zbyszek oczywiście komentuje i oczywiście ironizuje. Za trzecim razem udaje się pięknie. „No i tak się dzieje, jak pilot nie do końca chce wystartować…” słyszę jeszcze w momencie, gdy moje stopy tracą kontakt z gruntem. Nie przejmuję się tym. Już nie. Nie teraz. Teraz jestem w powietrzu. Teraz jestem w locie. Teraz nie liczy się nic innego. Radość i spokój już rozgościły się w krwiobiegu. Jest pięknie. Lecę do miejsca, gdzie jeszcze chwilę temu krążył w noszeniu jakiś spory ptak. Noszenie jest słabe i niestabilne. Ale jest. Bawię się znów powietrzem. Czuję się trochę jak świeżo opierzony ptak. Jak durak jakichś cieszę się z krążenia w lewo, potem w prawo… Czysta, esencjonalna frajda. Wiem, że wielkich przelotów nie będzie, bo nie pogoda na to. Zatem nasycam się miejscem. Jedno kóło robię tylko po to, żeby obejrzeć dokładnie okolicę. Powoli, tylko balansem ciała, żeby nie tracić za dużo wysokości. Góry nie warstwią się tu tak wieloplanowo, ale są niesamowicie surowe. Dostojne i pełne ponurego wdzięku. U ich stóp kręta dolina muskająca delikatnie każdą z nich, niczym zielona rzeka omywająca strome brzegi skalistego kanionu. W dolinie rozsypane małe klocki domów. Czasem ich więcej w jednym miejscu, tam, gdzie rozsiadły się miasteczka. Widok jak za każdym razem. Zachwyca, zapada głęboko w pamięć. Coraz więcej tych wspomnień w moich szufladkach w głowie. Czy może kiedyś spowszednieją i przetaną cieszyć? Mam nadzieję, że nie. Bo może wówczas stałabym się podobnie znudzona jak Zbyszek? Może ciężko byłoby mi znaleźć motywację i czystą, niezachwianą potrzebę latania. Nie zawodniczego, nie wyczynowego. Ale takiego zwyklego, latania dla samej radości, dla samego latania i wypełniania samego siebie przestrzenią i wolnością. Czy tak by się stało? Nie wiem. I mimo mojej calej ogromnej sympatii dla Zbyszka – nie chciałabym stracić tych emocji, które teraz mi towarzyszą. Bez nich latanie staloby się płaskie. Jak lot samolotem, od punktu A do punktu B, bez wyrazu i bez magii, która teraz mi towarzyszy. Mam wrażenie, że życie staloby się uboższe… Mam też nadzieję, że uda się w Zbyszku znaleźć jeszcze taką radość, która wciąż wypełnia mnie za każdym razem, gdy przestrzeń zaczyna należeć do mnie, a ja zaczynam należeć do przestrzeni. Może….
Dżeju odstartował chwilę później. Wstrzelił się lepiej. W początek komina. Polecial więc na spokojnie po prostej, nabierając wysokości. Tak, to nauczka dla mnie jest znowu. Ja walczę o metry znacznie już niżej od niego. A ten sobie spokojnie leci na wprost i niczym się nie przejmuje. Widzę, gdzie go zaczyna nosić mocniej. Robię ostnią zwitkę w tych dziwnych noszeniach u mnie i zabieram się nad górkę przede mną. To na niej Zbyszek sugerował, że da się polatać na żaglu. Dolatuję z niezbyt solidnym zapasem wysokości. Na szczycie oczywiście widzę wiatrowskazy. Acha, zatem to pewnie jest to niższe, szkolne startowisko. Faktycznie, są miejsca w których nosi. Jedno z nich generuje wznoszenia bardzo silne, ale też bardzo turbulentne. Bawię się na nim mimo tego, że powietrze stara się jak może zafundować mi moc atrakcji. Radzę sobie z nimi ku swojej wlasnej uciesze. Rozglądam się za Dżejem, bo straciłam go z oczu. Widze go w drugiej części doliny. Cholera jasna, gdzie on się zapędził? Przecież tam ma mocno pod wiatr, a kształt gór powoduje na pewno wzmocnienie siły wiatru. Widzę, że faktycznie stoi w miejscu. Mmmm… Krótka rozmowa przez radio. Będzie lądował na boisku, które sobie tam wypatrzył. Proszę, żeby się odmeldował, jak będzie już bezpiecznie na ziemi. Ja bujam się jeszcze trochę na żaglu nad tym niższym startowiskiem. Oczywiście tu też widać jakieś bunkry. Czy cały ten teren jest nimi aż tak usiany? Pewnie tak… W końcu nie udaje mi się załapać na kolejne wydmuchy i jestem coraz niżej. Pewnie gdybym się uparła, to przykleiwszy się do zbocza odzyskalabym wysokość. Ale nie znam tego miejsca. Może tu latanie blisko stoku jest niebzpieczne? Zatem wyznaczając sobie pewna graniczną wysokość na której odejdę do lądowiska, staram się ile mogę pozostać w powietrzu. Jednak niedługa moja radość. Lądowisko jest oczywiście pięknie przygotowane. Ponieważ jest dość długie, ma ustawione trzy rękawy wiatrowskazowe. Uwielbiam Francuzów za to! Wytracam wysokość oglądając sobie z bliska co gdzie jest i jak można dojść do parkingu. Sprawa wydaje się prosta. Zatem wybieram sobie miejsce dogodne i po chwili jestem już na ziemi. Równo przycięta trawa, płaska dobrze wyrownana nawierzchnia. Odmeldowuję się Dżejowi, że już jestem. Gratuluje mi sprawnego lądowania i umawiamy się na kontakt za chwilę. Jestem szczęśliwa. Nie był to może długi lot. Trwał jakieś pół godziny. Ale jak zawsze pełen był piękna, radości i czystej, nieokiełznanej wolności. Oby nigdy mi tego nie zabrakło…
Składam sprzęt uśmiechnięta. Tu jest bardzo ciepło. Rozlgądam się dookoła. Ale żadnego oficjalnego, dobrze przygotowanego wyjścia nie widzę. Dziwne. Na pewno jest. Wiem, że przede mną jest parking przy moście na rzece. Widziałam też koleiny idące w jego stronę. Zatem powinno być dobrze. Elektryczne pastuchy. Hmmm… tych nie widziałam z powietrza. Jakoś pokonuję jeden i drugi. Trzeci i czwarty widzę na horyzoncie. Pięć masywnych koni przygląda mi się z rosnącym zainteresowaniem. Machają głowami i cicho rżą. Mowię coś do nich spokojnie. Zaczynają iść w moją stronę. Nie, no nie… nie idźcie za mną… Nie mam nic dla was ciekawego… Zatrzymuja się i strzygą uszami. Są piękne. Dwa prychają znudzone i wracają do jedzenia trawy. Dwa pozostałe rozglądaja się niepewnie. Jeden nadal wpatrzony we mnie, wyraźnie pochłonięty moim niespodziewanym pojawieniem się prosto z nieba. W końcu przedzierając się przez chaszcze i krzaki róż, żegnam się z konikami. Wchodzę na czyjeś podwórko i jak człowiek wychodzę na drogę przez prywatną bramę wjazdową. Na szczęście była otwarta. Tylko napis na czerwonej tabliczce „PRIVATE! NOT ENTER!” budzi mój niepokoj. Ale szybko oddalam się od prywatnej bramy i już na asfalcie dzwonię do Zbyszka. Odnajdujemy się dość szybko na parkingu. I szczęście boskie, bo jacyś robociarze w zielonych kamizelkach wykazują coraz silniejsze zaiteresowanie moją osobą. Potem po Dżeja. Chwila nerwówki, bo przestał się zgłaszac na radiu. W końcu dzwonię i jakoś udaje się odnaleźć. Historia jego lądowania warta jest przytoczenia… Oczywiście nie dał rady się wydostać z miejsca, w które się zapuścił i wybrał boisko. Patrząc na nie z auta nawet Zbyszek był pełen podziwu. Wysokie na kilka metrów ogrodzenie, mnóstwo drutów i kabli i niewielka powierzchnia trawy. Dżeju oczywiście wylądował zgrabnie. Pierwsze co podszedł do bramki. Acha – zamknięta. Szarpnął raz, szarpnął drugi, nic. Lekko kopnął, raz i drugi. Zamknięcie puściło. No to dobrze. Wrócił spokojnie do pakowania sprzętu. Po krótkiej chwili podjechało auto. Pan pokrzykiwał coś o tym, że nie ma kluczy i co teraz zrobić, na co Dżeju ze stoickim spokojem odparł „No Problem… Look”, po czym podszedł do bramki i pokazał, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności ona wcale nie jest zamknięta! No co za traf! Pan odpral tylko „Okej!” i pojechał dalej. Kilka minu później wokół boiska zaczął krążyć radiowóz wypatrujący okrutnego wandala, który tak haniebnie zdemolował bramkę. Dżeju tym czasem spokojnie, już poza bramką dopakowywał ostatnie rzeczy. Następnie równie spokojnie mocno domknal wspomnianą już bramkę, która zaskakująco ładnie wróciła na swoje miejsce i zamknęła się tak jak była na samym początku. A niech se teraz Francuzy snuja domysły… Był gość, nie ma gościa. Skąd się pojawił – nie wiadomo, Może z nieba? Była zepsuta otwarta bramka, jest znów działająca zamknięta bramka… Ot, taka mała zagadka…
Dalsza droga to już zdecydowanie trasa powrotna. Wiadomo, że jutro będziemy już daleko stąd. Odbijamy w kierunku morza. Dziś pogoda w ciągu dnia mniej przychylna. Spore zachmurzenie. Choć duchota i upał nie odpuszczają. Docieramy znów w okolice pięknego malowniczego Lazurowego Wybrzeża. I tu moje zdziwienie. Przede mną rozpościera się szarość. Widoczność całkiem dobra, ale to co widzę niczym nie różni się od jesiennego Bałtyku. Woda i niebo w tych samych smętnych odcieniach. Skały też spłowiałe. Geh, czyżby Lazurowe Wybrzeże było zachwycające tylko w blasku słońca? Na to wygląda. Brak promieni naszej wspanialej Gwiazdy wygasza magię tego miejsca. Zatem wiele szczęścia mieliśmy, że udało nam się jej doświadczyć…
Jadąc wzdłuż wybrzeża zatrzymujemy się kilka razy. Pogoda trochę się poprawia. Oczywiście przystankiem obowiązkowym jest miejsce, z którego można z góry popatrzeć na Monako. Ciekawe, maleńkie księstewko na morskim brzegu. Odosobnione linią skał wystających w morze. Nigdy nikt nie zdobył i nie zawłaszczył tego małego skrawka. Ani Francuzi, ani Włosi. I ot, od chyba tysiąca lat jedna rodzina włada i zarządza tym maisteczkiem nadmorskim. Zdumiewające.
Po dotarciu do Włoch postanawiamy jeszcze odbić do miasteczka i wykąpać się znów. Tym razem na Włoskiej Riwierze. Krajobraz ciut inny. Plaże oczywiście tak samo zatłoczone, zapełnione parasolami, zagrabione… Ale nie ma skał czerwonych. Są duże ciemnoszare kamloty i równie ciemny piasek. Znajdujemy po długim czasie miejsce dla siebie. Zostawiamy na wpół dziko auto, bo inaczej się nie da. Rozgaszczamy się na kamieniach. Wybraliśmy miejsce lekko osłonięte, gdzie fale przyboju nie dają się tak we znaki. Ale i tak są wystarczająco silne, żeby przewrócić i obić o kamieniste dno. Dżeju jako pierwszy rzuca się w wir fali, bawiąc się i ciesząc jak kilkuletnie dziecko. Dawno nie widziałam go tak ucieszonego! Dołączam do niego i dość szybko okazuje się, że moje mikra osóbka jest pyłkiem zaledwie dla siły ukrytej w słonych masach wody. Wiem czym jest przybój, wiem też jak bardzo potrafi być niebezpieczny. Chwila nieuwagi i można zostać wyrwanym w głąb wody lub podtopionym tu na płytkim. Szczególnie, jeśli nie ma się doświadczenia w zabawach z morskim żywiołem. Po chwili wspinania się i spływania z fal czuję zmęczenie. Wychodzę na brzeg i obsycham. Oczywiście skóra znów swędzi, a w ustach pozostał gorzki niemal smak soli. Ale warto było. Woda – mimo, że słona – orzeźwiła i można teraz jechać dalej. Aż do Słowenii. Docieramy do auta i przebieramy się w suche i niesłone ubrania. I tu mała niespodzianka. Dżeju poszukując swoich sandalów znalazł tylko jednego z nich. Szuka w aucie, pod siedzeniami, za siedzeniami, w bagażniku, wyciągając coraz to nowe pokłady toreb, pakunków, siatek, plecaków i drobnych innych przeszkadzajek. A sandał jak był jeden, tak jedne pozostał. Obejście auta wkoło też niewiele pomogło. Zaczęły się domysły co też mogło się z nieszczęsnym sandałem stać. Pojawiły się nawet spiskowe teorie głoszące, że na pewno jakiś Biedak zawinął sandała dla swojego brata kaleki jednonogiego, oraz o dezercji sandała samego w sobie z racji zmęczenia podróżą i chęcią pozostania we Włoskiej Rivierze dożywotnio… Niezależnie jednak od przyczyn skutek był jeden – Dżeju został z jednym sandałem. Jakiż był jego smutek i irytacja na krnąbrnego buta, który tak nagle i bez pożegnania pozbawił go swojego towarzystwa. A co gorsze drugi sandał poczuł się jeszcze bardziej samotny i nagle bezużyteczny… Poszukiwania zakrojone na szeroką skalę – włącznie z powrotem na miejsce, gdzie spożywaliśmy obiad – niestety nic nie wniosły. Trzeba się pogodzić ze smutnym faktem ostatecznej nieobecności sandała. W końcu ruszamy dalej. Sandał pozostanie długo jeszcze w naszej pamięci…
Jedziemy tylko chwilę drogami krajowymi, jednak irytacja wynikająca z nadmiaru aut, luźnego podejścia kierowców do przepisów ruchu drogowego, szybko pcha nas na autostradę. Tu odpoczywamy psychicznie. Z jednej drogi zjeżdżamy w następną… jest monotonnie, sprawnie i po prostu nudno… Kilka roszad za kółkiem. Na zewnątrz powoli zaczyna zapadać zmrok…
„Chłód wdzierał się pod ubrania, ale nie był już tak dojmujący. Czuło się pewne nieuchwytne ciepło w kolejnych podmuchach wiatru. To one zwiastowały nadejście wiosny. Na nabrzeżu niewielu ludzi. Marynarze pokrzykują do siebie, a czasem na siebie. Przyglądam się dziwnej drewnianej konstrukcji, tak wyróżniajacej nasz statek. Szeroki, szerszy niż inne jednostki, wygląda trochę niezgrabnie. Ale musi spełnić konkretną rolę. „Fram” musi utrzymać się w lodzie. Kończy się pierwszy kwartał 1910 roku. Za niedługo wyruszymy. Nasz cel – zdobyć biegun południowy. Jako pierwsi na świecie! To nic, że z biegunem północnym się nie udało… teraz będzie inaczej. Teraz jesteśmy lepiej przygotowani.
Widzę nadchodzącą zdecydowanym krokiem sylwetkę. To Amundsen. Musi jak zawsze dopilnować wszystkiego sam. Skrzynie stoją w pobliżu. Tragarze powoli zaczynaja planować ich załadunek. Wyciągam zwitki papieru zabazgrane atramentem. Notatki, tabelki… spis zaprowiantowania wraz z uwagami i dopiskami. To chyba jedne z cenniejszych dokumentów, jakie chwilowo posiadamy. Błąd w szacunkach i cala wyprawa legnie w gruzach. Żeby zdobyć biegun, trzeba żyć. Żeby żyć, trzeba jeść. I tak powodzenie wielkiej wyprawy zaczyna zależeć od tego, czy będzie co do garnka włożyć. Suchy prowiant od kilku dni zaczyna piętrzyć się w pobliżu statku. Żywy inwentarz dotrze tu na samym końcu. Czeka nas jeszcze sporo pracy. Roald podchodzi i pochyla się nade mną, jego ogromny nos wydaje mi się jeszcze większy. Pokazuję wyliczenia. Zamyśla się nad nimi. Proponuję drobne zmiany. Uważam, że psy, które z nami jadą i mają pracować ostro u celu naszej wyprawy mają za małe porcje. Amundsen zżyma się i chmurzy. Jednak argumenty docierają do upartej głowy. Właśnie planuje rozpocząć dyskusję dotyczącą celowości zabrania, gdy coś wytrąca mnie z przemyśleń. Jakiś dziwny dźwięk. Jakby ktoś wołał… Czy słuch mnie nie myli? Ktoś mnie woła?...”
Zrywam się zdumiona. Gdzie nabrzeże? Gdzie Fram? Gdzie Amundsen? Przecież musze mu jeszcze powiedzieć, że musi zwiększyć zapas wody! To takie ważne! Rozglądam się po chłopakach. Patrzą na mnie ciut zdziwieni. „Właśnie robiłam z Amundsenem zaprowiantowanie na wyprawę na biegun południowy… czemu mnie obudziliście?” … „Co!?”… „No, śniło mi się…”… „Ach, ty i te twoje sny… Ale ten to chyba niestety ci się już nie spełni…” … „Uch… no niestety, ale było mnie nie budzić…”
Zanim zdążę się zastanowić co się dzieje dookoła, zasypiam znów. Budzi mnie dopiero spokój i cisza. Znaczy się zaparkowaliśmy i już nocleg. Niemal całą drogę przez Słowenię padało. Obiecałam, że pomogę chlopakom rozłożyć namiot, więc tak też robię. Dobre jest to, że nie pada. Tylko bloto okrutne. Dojechaliśmy dość późno, więc nie ma już długiego siedzenia. Ja układam się wyjątkowo na tylnym siedzeniu auta. Na jedną noc się przecież nie opłaca w mokrości tytłać małego namiotku… Moje 153cm doskonale dopasowują się do przestronnego wnętrza! Zatem … Wracam pospiesznie do Frama i Amundsena…