O ósmej rano ilość światla w aucie jest już tak nieznośna, że budzę się i czuje wewnętrzny imperatyw do działania. Wyskakuję i pukam w namiot. Chłopaki jednak nie przejawiają entuzjazmu równego mojemu. „Weź idź się przejdź wokół jeziora może, co?...” bełkocze Zbyszek “Uch, wy Spiochy!”… Idę sobie zatem nad to jezioro. Jest już ciepło. Przez chwilę zastanawiam się czy iść faktycznie wokół jeziora. Nie jest bardzo duże, ale też nie wiem jak wygląda brzeg tam dalej. Zatem zwabiona pięknie mieniącą się taflą zanurzam w niej stopy. Woda jest wspaniała. Szybko cofam się do auta, znajduję ręcznik i po chwili jestem znów nad wodą. Jest zupełnie pusto. Przyjemnie, cicho, zielono i całkowicie odludnie. Zanurzam się w wodę. Doskonale orzeźwiającą w tym już gorącym poranku. Zodiakalne ryby odzywają się we mnie. Pływam, pluskam się i parskam. Jest mi coraz radośniej. W końcu z namiotu wynurzają się chłopaki, ale nadal nie są zbyt rześcy i skorzy do tracenia energii. A już na pewno nie na pływanie. Nie namawiam ich. Leniuchy!
Pakujemy się dość sprawnie po krótkiej chwili jesteśmy na kempingu u Aleksandra. To znany przyczółek paralotniarzy. Tu w końcu wymarzony prysznic! Nie kąpałam się chyba już od dwóch dni… Czas najwyższy… Cóż… pływałam w morzu, pływałam dziś w jeziorze… ale prysznic i umycie się to jednak zdecydowanie coś innego! Tym bardziej, że przez dwa dni nie miałam okazji spłukać soli z siebie… W końcu dziś teraz… To, co urzeka mnie często w podróżach to przewartościowanie… Bo kiedyż w domu doceniłabym wodę lejącą się ze słuchawki prysznicowej i rozmyślała nad jej wspaniałością i nad pomysłowością tych, którzy to wymyślili? Kiedyż rozmyślałabym nad przyjemnością, jaką sprawiają strużki spływające po całym ciele? Kiedyż zachwycałabym się zapachami szamponu i żelu do mycia… Właśnie w podróży. W chwilach takich jak ta. Pamiętam jak wielką radość sprawił mi prysznic po ponad tygodniu jeżdżenia rowerem… teraz jest podobnie. Wiem, że wodę trzeba oszczędzać. Ale ja oszczędzałam przez ostatnie dni, więc teraz pozwalam sobie na relaksujące kilka minut. Potem śniadanie – jak zwykle coś ciepłego z maszynki do gotowania, resztka pieczywa i sera. No i oczywiście herbata z miodem i cytryną. Jakże by inaczej... Przyjeżdża Troll z dwoma kursantami. To oni będą od jutra pod Zbyszka opieką. My z Dżejem zostaniemy znów osieroceni. Tym razem już całkowicie. Ale to dopiero jutro.
Pogoda nie chce nam pójść na rękę. Wiatr wieje perfidnie w plecy. Czyli z północy. A to znaczy, że jedyna szansa na polatanie będzie popołudniem. Jak termika się wybuduje i przedmucha wiatr. Zatem daje nam to czas na zakupy. Oraz na pożegnalne lody. Skoro zjadłam ich już tak wiele, to jeszcze odrobina nie zaszkodzi przecież… Ale tak naprawdę nie o lody chodzi. Cała nasza trójka wie, że to bardziej chęć posiedzenia razem, porozmawiania, uczczenia jakoś tego mijającego wyjazdu. Pokazanie sobie nawzajem, że było nam dobrze razem. Zaproszenie wyszło do Zbyszka. Wstyd mi trochę, że dopiero w takich gestach widzę, jak bardzo wyjazd mu się podobał. Ale też czuję radość. Że wszystko się tak udało. Że każdy z nas odnalazł coś dla siebie. Coś, co dało mu szczęście. I że odnaleźliśmy też dobrą drogę do siebie nawzajem. Dwa tygodnie, 24 godziny na dobę razem. To wyzwanie. Jednak podjęliśmy je. Warto było. Jesteśmy gotowi na kolejne przygody i podróże. Świadomość, że ma się z kim jechać i chce się z kimś jechać w dalszą drogę jest budująca. A przecież nie z każdym można się tak dopasować. Sprawdzeni towarzysze to podstawa. Zawsze.
W końcu czas się zebrać i wrócić do rzeczywistości. Pogoda wygląda obiecująco, tylko ten wiatr wciąż niepokoi. Nie widać ani jednego skrzydła w powietrzu. Nawet zlota nikt nie robi. To nie jest dobry znak. Ale pocieszamy się, że może po prostu nikomu już się nie chciało iść na startowisko i po prostu nikogo tam nie ma. Jedziemy. Moja nadzieja jak zwykle umiera ostatnia. Chłopaki mają mniejsze ciśnienie i chyba brak latania absolutnie im nie zrobi różnicy. Staram się zatem o wewnętrzny spokój. Z pogodą nie wygram. Tu niestety zawsze ona dyktuje warunki. Na parkingu kilka aut. Więc jednak. Latania po prostu dziś nie ma. Mimo to rozpakowujemy się. Może jednak… Plecaki stoją i czekają, żeby je założyć. „Kaśka, nie masz po co iść… możemy na pizzę skoczyć…” dobiega mnie głos z drogi na startowisko. Odwracam głowę. Zza drzew wyłaniają się postacie z plecakami. O żesz ty!... Boro! Kolega z Warszawy, też należy do Wściekłych! Obok niego Jędrzej – tego znów poznałam w 2012 na lataniu w Bassano! A jeszcze obok Darek z synem – poznani już nawet nie pamiętam kiedy i gdzie… najpewniej w Beskidach… Ale numer! Jak to dziwnie się splatają ścieżki ludzkie! Witam się z nimi i z towarzyszącymi im nieznanymi mi pilotami. Rozmawiamy dość długo. Oni od przedpołudnia już zasiadkę na startowisku zrobili. Wciąż wieje w plecy. Konkluzja jest raczej smutna dla mnie. Skoro nawet termika nie przedmuchała północnego wiatru, to znaczy się, że latania dziś definitywnie nie ma. Zaczynam myśleć, że od czasu, gdy opuścili nas Dominik i Wojtek szczęście do latania nas opuściło. Choć to przecież irracjonalne. Znów wracam myślami do tej dwójki w Mesiu. Szkoda, że nie było ich na dzisiejszym lodowym spotkaniu. Byli ważną częścią tego wyjazdu.
Dotarcie do kempingu nie zajęło nam dużo czasu. Czekam na uaktualnienie prognoz. Wówczas zapadnie decyzja czy jechać już dziś dalej czy może zostać jeszcze jeden dzień. Dżeju jak zwykle doskonale elastyczny i szczęśliwy z każdą moją decyzją. A we mnie pierwiastek kobiecy każe ważyć wszystko po kilka razy. Troll i Zbyszek wyraźnie próbują mnie przekonać do pozostania. Nie słucham ich, czekam nadal na prognozy. W końcu uaktualniają się wszystkie. Siedzimy pochyleni nad ekranem. Decyzja zapada szybko. Jutro jeszcze zostaniemy tu. Jest spora szansa na latanie. Potem pojedziemy na Stranik. Tu i w okolicy raczej dramatycznie będzie. Stranik w Słowacji daje szansę na lot. A potem już blisko do domu… Wszyscy się cieszą. Ja jeszcze mam pewne obawy i nie czuję spokoju. Kolacja wspólna i opowieści sączące się w noc, wraz z czerwonym, wytrawnym winem pomagają. Dziś w końcu mogę położyć się w hamaku… Rozwieszony na tarasie trolowej chatki, wysechł i doskonale nadaje się do spania. Pogoda bezchmurna, więc deszcz mnie nie zmoczy. Układam się w nim ze śpiworem. Przychodzi Trollu. Próbuje mnie przekonać, żebym spała normalnie, na kanapie u nich – bo jedna jest wolna. Ciężko mu zrozumieć, że ja chcę spać właśnie tak i właśnie tu. Moja upartość przeciwko jego upartości. Chyba jesteśmy w tym podobni. Jednak moja upartość jest bardziejsza i w końcu zostaję sama w swoim kołyszącym się delikatnie posłaniu… ziewam i wpatruję się w jaśniejące gwiazdy. Nawet nocą pola, łąki i drzewa pełne są życia i dźwięków. To one nucą mi kołysankę do snu… Oby choć w nocy udało się polatać…