Geoblog.pl    keyla    Podróże    Sny czasem się spełniają... mam nadzieję...    A jednak!...
Zwiń mapę
2014
24
lip

A jednak!...

 
Słowacja
Słowacja, Teplička nad Váhom
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3044 km
 
Noc nie była jednak tak spokojna jak planowałam. Około pierwszej, może ciut później wilgoć obudziła mnie chłodnym muśnięciem po dekolcie. Otworzyłam zaspane oczy. Widzę gwiazdy. Zatem czemu chłodno i wilgotno? Przegapiłam jakiś deszcz, czy jak? Nie, to nie to. Śpiwór nie jest mokry, tylko nieprzyjemnie wilgotny. Dociera do mnie. Wilgoć w powietrzu. Dojmująca, wciskająca się wszędzie i nieprzyjemna. Grrrr… zwlekam się i idę nadmuchać matę w namiocie. Jeśli już teraz wilgoć oblepia mnie i śpiwór, zabierając ciepło, za trzy godziny będzie jeszcze gorzej. Skoro jutro mam polatać, to muszę jednak się wyspać… Dżeju coś pomruczał tylko i odwrócił się na drugi bok. Ja układam się i mam nadzieję, że śpiwór odparuje i pozwoli na spokojny sen.

Już ósma. Znów spokojna pobudka. Chłopaki z domku mieli zebrać się o 5 rano, żeby poćwiczyć w ludzkich warunkach. Wczoraj było tak gorąco, że nie dało się w środku dnia nic robić. Zatem trzeba bardzo rano próbować szczęścia. Nadmierny wysiłek w gorąc lejący się z nieba to niezbyt roztropne i bezpieczne. Faktycznie, byli bardzo dzielni – przecież poszliśmy spać przed północą… Ale już ich nie ma. Dziwnie mi ze świadomością, że Zbyszek już w pracy i już nie zje z nami śniadania. Zostaliśmy we dwoje. Dżeju i ja. Wiem, pisałam na początku że nie wiadomo w jakim składzie wrócimy. Ale wychodzi na to, że skład początkowy i końcowy są takie same. Dżeju i ja. Duet paralotniowy. Chyba wszystkie moje wyjazdy w ostatnich dwóch latach są z nim. Od tego pierwszego, też we dwójkę w Beskid. Poza jednym – gdy z Michałem pojechałam na jego kurs do Czechów. Poza tym moje latanie jest ściśle związane właśnie z Dżejem. I dobrze. Wiem, że mogę na niego liczyć. I z wzajemnością. Ciekawe, czy on o tym wie? Że może na mnie liczyć? Mam nadzieję, że tak. Że to oczywiste.

Śniadanie i kolejna wyprawa na zakupy. Mi już nie trzeba nic, ale Dżeju jeszcze coś sobie umyślił. Nie spieszymy się. Dzień jest dość pochmurny, więc termika ruszy później. Popołudniem. Wewnątrz czuję dość silną potrzebę wzbicia się w powietrze. Wraz z Zbyszka znajomym Białorusinem – Slavkiem umawiamy się na czternastą. Slavko podobnie jak ja woli siedzieć na startowisku. Jest bardzo optymistycznie nastawiony. I bardzo zrelaksowany. To typ osobowości, która zawsze mi imponuje. Być zadowolonym niezależnie od okoliczności. Ja jak nie udaje mi się polatać zaczynam odczuwać wyraźną i nie dająca się wyciszyć irytację. Slavko wydaje się być pozbawiony tej męczącej przywary.

Na startowisko docieramy jako jedyni. Boro prowadzi ze mną ożywiona korespondencję sms-ową. Oni są chyba jeszcze bardziej zdeterminowani niż ja! U nich – w Tolminie – podobnie jak tu. Raczej zloty i brak możliwości normalnego polatania. Siedzę ze Slavkiem i Dżejem. Oglądamy niebo. Od zachodniej strony wydaje się być ciut bardziej przyjazne – jaśniejsze i przepuszczające promienie światła. Czekamy. Nasza nadzieja wystawiana jest na ogromne próby… Zaczyna kropić. Nie poddajemy się. Dżeju trochę z nas szydzi. On nawet nie wyciągnął skrzydła z auta. No bo po co… skoro pogoda pod psem.. Wysilać się na zlota? Bez sensu zupełnie! Plecak schowany pod drewniany blat przy startowisku. Siedzimy nadal. Kropi mniej. Ale chmury się zagęściły. I to znacznie. Na prawo od nas, nad Goricą, sinieja i ciemnieją. Na startowisko przychodzi dwóch pilotów z obstawą. Tutejsi. Czyli może jednak będzie latanie?! Jednego z nich znam, to szalony Igor – osobowość wymagająca niesamowitej cierpliwości. Potrafi zmęczyć sobą po kilku minutach. „Heloł, Bjuti” mówi na powitanie. Witam się i pytam co tu robią. A, mają po prostu ochotę zrobić dzikiego zlota. Skoro pogoda nie najlepsza i nie widać szans na jej poprawę w najbliższych dniach. To chociaż zlocik będzie frajdą miłą. Szykują się pogadując niespiesznie. Krople spadające z nieba delikatnie bębnią o skrzydło. Odpalają i z dzikimi okrzykami tną niemal na wprost do lądowiska. Igor ma tam bar. Zatem spieszy się zapewne za kontuar znów. Drugie skrzydło próbuje chwilę się utrzymać, ale nie idzie to sprawnie. No przecież na czym miałby się utrzymać? Słońca brak, termiki brak, na dodatek kropi… Uch… Czekamy – sama już nie wiem na co. Krople zagęszczają się. To już chyba można nazwać deszczem. Delikatnym, ale deszczem. Czuję narastający smutek. Nie chcę go. Nie potrzebuję. Ale jest. I rozrasta się. Postanawiam, że jak tylko osłabnie lub przestanie padać to zrobię honorowego zlota. Potem daję sobie czas do 15:30. Jeśli się nie poprawi jak niepyszna zjadę na dół autem. O 15:15 postanawiam odpalić. Kropi. I to też coraz rzadziej. Rozkładam skrzydło. Trawa trochę mokra, ale jestem zdeterminowana. Wyschnie wszystko w locie przecież! Chłopaki patrzą na mnie z rozbawieniem. Mam zaciętą minę. Nie odpuszczę. Nawet jeśli tylko zlot. Nie ma na co czekać. Lepiej nie będzie. Zbyszek, który wrócił z chłopakami tuż przed naszym wyjazdem powiedział (wtedy jeszcze nie padało!), że utrzymać się w powietrzu będzie ciężko. Że powinnam być szczęśliwa, jeśli uda mi się wygrzebać nad start. Teraz wiem, że nawet to jest nieosiągalne. Ale chociaż pobędę te kilka chwil w powietrzu. Kilka minut szybowania. Lepsze to niż siedzenie na ziemi. Każda chwila w powietrzu jest cenna. Jest ważna. Przynajmniej dla mnie. Wtedy wszystko się wycisza…
Wbrew pogodzie stawiam skrzydło. Wiatr jest slaby, ale z dobrego kierunku. Chwilowo nie kropi nawet. Odwracam się i biegnę. Wszystko idzie gładko i spokojnie. Powietrze zabiera mnie i delikatnie kołysze, jakby mnie przytulało. Uśmiecham się i już wiem, że to była dobra decyzja. Nie opadam zbyt szybko. W ciszy przyglądam się okolicy. Jakże inaczej wygląda wszystko, gdy spowite jest szarością. Mniej przychylnie. Niespodziewanie słyszę piknięcie. Następnę. Wariometr zdecydowanie informuje, że jestem w noszeniu. Niewielkim, ale w noszeniu!!! Delikatnie, żeby nie zakłócić zdawałoby się efemerycznego powietrza, robię zwrot. Noszenie jest coraz stabilniejsze. Czuję podekscytowanie. Zawracam do startowiska. Jestem na jego wysokości. Noszenie choć niewielkie, pozwala mi nadal nabierać wysokości. Zastanawiam się bardzo zawzięcie skąd to się bierze. Przecież słońce dziś nie miało szansy na wygrzanie stoków, Na dodatek kropiący deszcz tym bardziej powinien wygasić wszelkie ciepło idące od ziemi, jeśli jakiekolwiek miałoby ochotę się pojawić w powietrzu. A tu taka niespodzianka ogromna! Jeszcze jeden zakręt i już jestem nad startowiskiem. Przelatuję nisko nad chłopakami. Siedzą w tym samym miejscu, gdzie ja jeszcze chwilę temu. Machają do mnie. Slavko krzyczy coś żebym do nich wracała. Ale ja odkrzykuje mu żeby to on zebrał się do mnie. Kolejny zakręt i jestem już nad granią. Wskakuje nad drzewa. Tu nosi stabilniej. Jest delikatny, przyjemny wydmuch spod stoku, na którym można długo i relaksacyjnie latać na żaglu. Jest mi dobrze. Myślę sobie o słowach Zbyszka. Że powinnam być szczęśliwa, jeśli uda mi się nad grań wdrapać. Zatem jestem szczęśliwa. Bardzo. Nawet bez podpowiedzi Zbyszka, mój umysł, a w sumie cały organizm odczuwają szczęście. Jak tu nie być szczęśliwą, gdy można spokojnie bujać niemal w obłokach? Mieć otwartą przestrzeń wszędzie dookoła, delikatnymi ruchami ciała zakręcać w lewo lub w prawo, zobaczyć wszystko z innej perspektywy, zdystansować się do wszystkiego. To zawsze mi bardzo pomagało. Lecę wzdłuż stoku, mijam drzewa niczym źdźbła trawy. Aż chciałoby się je musnąć dłonią. Wyobraźnia podsuwa mi obrazy z minionych dni. Nakładają się na siebie, mienią się niczym w kalejdoskopie. Lawenda, rozległe przestrzenie, wielowymiarowe łańcuchy górskie poprzecinane dolinami, bajkowe zachody słońca, gra światłocieni na stokach, chmury wtulające się w stoki… Piękno… Czyste, proste i całkowicie naturalne. Takie jest najlepsze. Takie właśnie lubię. Na mój nos pada kropla. Rozglądam się. Niebo lekko się zagęściło. Łudzę się, że to znów tylko trochę kropel. Ale widzę dookoła, że tym razem może być gorzej. Krople stają się coraz częstsze i większe. Słyszę ich coraz bardziej jednostajne uderzenia o skrzydło. Nie dobrze. Zupełnie do niczego… Odkręcam niechętnie od stoku… Przyjemną krawędź, na której można byłoby się dziś spokojnie bujać do wieczora, zostawiam za sobą. Nie ma wyjścia. Trzeba do lądowiska. Przelatuję nad znanym już sobie terenem. Zadrzewiony stok, winnica i pierwsze domy miasteczka Smihel. Ku mojemu zdziwieniu wysokości mam jeszcze sporo. Zataczam spokojne kółeczko. Powietrze spokojne i przyjazne, tylko pełne kropel. Postanawiam zatem lecieć do lądowiska przy kempingu. Dość szybko dolatuję do celu. Ale wysokości nadal mam sporo. Postanawiam więc spokojnie polecieć kawałek dalej, a potem zawrócić i dotrzeć do lądowiska wytracając zbędne już metry. Muszę przyznać, że lecę w regularnym już deszczu. Muszę szybko wylądować. Jak najszybciej. Do asfaltowej drogi dolatuję zgodnie z planem. Robię nawrotkę. I tu niespodzianka okrutna. Natykam się na niewidzialną ścianę. Nie dość, że nie mogę ani odrobinę przemieścić się wprzód, to na domiar złego widzę – bo wysokość nie jest aż tak ogromna, że zwiewa mnie za drogę. Tam już więcej domów, słupów i drutów. Szybko rozglądam się wokół. Decyzja zapada całkowicie automatycznie. Do lądowiska nie dotrę. W powietrzu nie mogę dłużej być bo zbyt pada. Za drogę nie mogę się dać zdmuchnąć. Na lewo ode mnie widzę niewielką łąkę. Wystarczającą. Najpierw wciskam belkę speeda. Sprawdzam czy coś daje. Nadal pcha mnie w tył. Zatem zakładam uszy (dzięki temu zmniejszam powierzchnię skrzydła i daje to szansę na większą postępową we właściwym kierunku) i dodaję speeda. Nie idę już w tył. Łąka jest po lewej stronie. Ostrożnie, trawersując, staram się utrzymać nad łąką.Wymaga to trochę wysiłku i kombinowania, ale udaje się. Opadam coraz niżej. Deszcz oczywiście zelżał, ale nadal jest deszczem. Psychicznie przygotowuję się na walkę przy lądowaniu. W tak silnym wietrze muszę bardzo zdecydowanie działać. Inaczej mnie przewróci, albo uszkodzi. Mam już gotowy plan. Wgryzłam się w miejsce nad łączką. Robię wszystko, co mogę, aby się utrzymać nad nią i żeby na niej wylądować. Nigdzie indziej. Powoli, acz zdecydowanie obniżam się. I już wiem, że łączka będzie moja. Uspokajam się. Nadal mam napięte wszystkie mięśnie. Kilka metrów do ziemi. Powietrze niestabilne. Wkładam delikatnie dłonie w uchwyty sterówek. Muszę je szybko i głęboko zaciągnąć tuż po dotknięciu ziemi. Emocje znów schowałam głęboko. Wiem, że nie pozwalałyby mi myśleć. Są, wiem że są. Ale na samym dnie. Decyzje muszę podejmować na spokojnie. Tylko tak. Ostatnie chwile w powietrzu. Wysuwam się z uprzęży. Napinam mięśnie… Gotowa do szybkich reakcji. Jakieś dwa metry dzielą mnie od gruntu. I tu znów zostaję zaskoczona. Przecinam kolejną granicę i silny dotychczas wiatr wypluwa mnie w całkowicie spokojne powietrze. Ląduje miękko i lekko. Skrzydło opada sflaczałe na mnie, bo nagle straciło prędkość i wyszło z silnego wiatru. A raczej zostało z niego wyplute. Deszcz delikatnie kropi. Trawa mokra. Rozglądam się dookoła. Nic nie wskazuje na to, że tuż nad moją głową wiatr hula tak szaleńczo. Szybko staram się spakować. Skrzydło i tak jest całe mokre. Melduję przez radio, że jestem już na ziemi. Dopiero teraz spuszczam ze smyczy emocje. Teraz już mogę. Radość z lotu, euforia z poradzenia sobie z niespodziewanie trudnymi warunkami, niepokój związany ze znalezieniem się w takich właśnie warunkach… Mieszanina tak wieloskładnikowa. Oddycham głęboko. Uśmiech rozgaszcza się na mojej twarzy i nie opuszcza mnie długo… Energicznym, pewnym krokiem wracam do kempingu. Na miejscu z przejęciem opowiadam o locie. Widzę zainteresowanie w oczach Zbyszka. Ciekawa jestem co by powiedział gdyby sam tam był. Widzę też radość z mojej radości. I dumę, że byłam nad startowiskiem. A może to tylko moje nadinterpretacje? Wolę wierzyć, że to co widzę w jego oczach tam naprawdę jest. Nawet, jeśli on próbuje to ukryć. Wracają chłopaki ze startowiska. Slavko cieszy się tak, jakby to on sam polatał. Ech, ten jego entuzjazm i pozytywne nastawienie do wszystkiego! Dżeju też się uśmiecha. Wie ile to, że mi się udało, znaczy dla mnie. Wie już od dawna. Zna mnie chyba lepiej niż myślę.

Patrzę w niebieskie oczy Zbyszka. Jak zwykle lekko kpiące. Nawet teraz. W głowie cichutko nuci się piosenka Domowych Melodii… „A ja lubiłam Zbyszka takim jak był, granatowe oczy kiedy był zły, oranżowe stopy – w nich płynie czas, który poszedł za Zbyszkiem w las…” … Mimo wszystko wiem, że i tak cieszy się z tego naszego wyjazdu. I że też mu trochę smutno, że się rozstajemy i rozjeżdżamy. Ale taki los każdej – najpiękniejszej i najdłuższej nawet wyprawy – kiedyś się kończą. I trzeba iść dalej. Czasem dalej ta samą drogą ale z kim innym, a czasem zupełnie inną drogą… Żegnamy się i czas ruszać. Kolejne kilometry do połknięcia, a tylko już nas dwoje – ja i Dżeju – do obsługi kierownicy. Spojrzenia, gesty, słowa… wszystko w tym momencie pełne jest emocji przekazywanych bardziej lub mniej wprost. Emocji dobrych, pełnych życzliwości i wdzięczności za wspólny czas. I żalu, że czas ten dobiegł końca. Drzwi zatrzaskują się, ruszamy. Celem jest Słowacja. Chcemy dojechać pod Stranik, czyli pod górę z której jutro mamy zamiar polatać. Do miejsca, gdzie mieszka Pan Karol. Ten, który jest moim znajomy ze sławnej kuflorzutni „U Danieli” w miejscowości Teplicka nad Vahom.

Droga mija całkiem sprawnie. Znów sporo rozmów, podsumowań, wspomnień… planów i marzeń… Zatrzymujemy się kilka razy. Raz, przy moim ulubionym jeziorze Lago Del Predil. Zdarzyło mi się już dwa razy nad nim nocować. Przy dobrej pogodzie jest cudownie orzeźwiające, nawet w środku lata chłodnawe. W końcu jest w górach! Kolejny przystanek na stacji benzynowej, potem na kolejnej. Kilka chwil oddechu i gimnastyki. I już można jechać dalej. Postanawiam zdrzemnąć się trochę. Przecież potem ja będę prowadzić i muszę się jakoś na to przygotować! Wiadomo, że na miejscu będziemy późno w nocy. Tym razem nie śnię żadnego bajecznego snu. Za kierownicą zmieniamy się raz. Dżeju odpoczywa, a ja od około 23 prowadzę auto. Po drugiej w nocy dojeżdżamy na lądowisko u stóp Stranika. Zmęczeni drogą rozkładamy namiot. Szare niskie chmury i wilgoć w powietrzu. Nie nastraja to optymistycznie do latania za niecałe dwanaście godzin. Ale jak zawsze – nadzieja będzie umierać ostatnia. Ale najpierw sen… zdrowy, mam nadzieję, że piękny i pełen magii…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017