Budzik dzwoni o dziewiątej. Środek nocy to nie jest, ale i tak wydaje się to zbyt wczesnym porankiem. Wychylam się z namiotu. Niepokój lekki znajduje potwierdzenie. Brak ostrych kontrastów w namiocie wynika oczywiście z zachmurzenia. Szczyt góry tonie w gęstych obłokach, sunących delikatnie, pieszczotliwie po jej stoku. Przyglądam się niebu. Nie wygląda tragicznie. Zakładam, że jak się dzień rozkręci, to słońce wygrzeje i przepali chmury. I oczyści niebo. I będzie można latać. Tak właśnie myślę. Budzę Dżeja. Moja wyjazdowa ksywa powinna brzmieć „Budzik” … każdy poranek pod tym względem był podobny. Herbata stawia trochę na nogi. Chmury zaczynają się przecierać zgodnie z moimi przewidywaniami. Śniadanie. Podczas przeżuwania pierwszego kęsa, w rzedniejącym oparze na szczycie widzę startujące skrzydło. O, to niespodzianka. Potem drugie… Spora przerwa i startuje trzecie. Szkoła puszcza kursantów – to dla nas dobry znak. Znaczy tyle, że powietrze jest spokojne i stabilne. Idąc dalej tym tokiem myślowym – słońce na pewno przepali chmury i będzie pięknie. Będzie termicznie. Dojadamy śniadanie obserwując skrzydła szybujące do lądowiska. Jest ich całkiem sporo. Jeden po drugim, sprawniej lub mniej sprawnie lądują. Niektórzy trafiają inni nie trafiają w lądowisko. Rozmawiam z nimi chwilę. Kursanci są wymieszani – część początkujących, inni już uczą się termiki. Wszyscy równie mocno zaaferowani, zachwyceni i szczęśliwi, że udało im się wystartować i wylądować. Uśmiecham się – pamiętam siebie dokładnie na tej samej górze, swoje emocje, gdy startowałam po raz pierwszy. Przecież też i tu właśnie pierwszy raz w ogóle wzbiłam się w powietrze – w tandemie z Mikołajem! Budzą się wspaniałe wspomnienia… Pamiętam pierwsze lądowanie właśnie tu. Moje tak rozbuchane emocje. Sny o lataniu – te przeróżne, które latami zapisały się w pamięci, spełniły się w tamtych dniach i spełniały się coraz piękniej w kolejnych latach. Spełniają się wciąż. I zapewne spełniać się będą jeszcze po wielokroć. Za każdym razem moment, gdy oddaję się cała powietrzu, jest tak pełen emocji. Nawet jeśli je tłumię z różnych powodów, one są – buzują cicho pod skórą i czekają. Szepczą… O radości, o pięknie, o smokach i krajobrazach tak magicznych, tak innych, gdy widzieć je w locie… W myśli wraca do mnie jeden z piękniejszych utworów Grzegorza Turnaua „Piosenka dla Ptaka”… Jej słowa poruszały mnie od pierwszej chwili. Jakoś zawsze utożsamiałam siebie z tym niewielkim, ciemno-piórym stworzeniem, szybującym bliżej nieba, dalej ziemi…
Czekając na oczyszczenie się nieba, zajeżdżamy do „mojego” baru. Tu nic się nie zmienia. Tylko Pana Karola nie widzę. Idę do baru. Młoda ekspedientka mówi, że minutę temu był. Widać rozminęłam się z nim o włos. Ależ szkoda! Wiem, że zagląda tu często dwa razy dziennie. Więc może popołudniem się uda. Siadamy i wypijamy bezalkoholowe napoje. Ja oczywiście kofolę, a Dżeju różową jak gacie dla lalki barbie gazowaną lemoniadę malinową. Do tego obowiązkowo krobaczyki. Pochłaniamy je ze smakiem. Kilku z lokalesów spogląda na mnie. Ja też ich rozpoznaję. Ale na kiwnięciach głowy grzecznościowych się kończy. Dzień się już na dobre rozkręcił. Niebo nad doliną i większą częścią gór czyste, przyozdobione jedynie puszystymi cumulusami. To dobry znak. Transportu na górę nie udało nam się załatwić lokalnego. Musimy swoim autem. O to, jak je potem sprowadzić na dół, będziemy się martwić później. Wielu pilotów nie ma. To nawet dobrze. Dwóch już gotowych do startu, dwóch szykujących się… no i nas dwoje. Przyglądam się poczynaniom pilotów. Jeden wystartował. Coś nosi. Ale szału nie ma. Pojawia się jeszcze jeden pilot, który sprawnie się rozkłada i startuje. To chyba jakiś tutejszy mocno. Szybko się wykręca, robi sporą wysokość i przelatuje na drugi kraniec doliny. Znika tam. Pierwszy pilot idzie do lądowania. Trzeci odpala. Czwarty i piąty też szykują się. Zaczynam mieć obawy. Może lepiej poczekać jeszcze? To jest ten element układanki, który muszę mocno poćwiczyć: decyzyjność na tle pogodowym i warunkowym. Piloci jeden po drugim padają w powietrzu jak muchy. Zostaje tylko jeden. Po chwili dołącza do niego ten, co zniknął po drugiej stronie doliny. Krążą i bawią się. Reszta na lądowisku. Ciekawostka. Jak to jest w tym powietrzu zatem? Dobrze czy jeszcze nie? Czekam kolejną chwilę. Potem szykuję się. Kolejki na startowisku nie ma, więc mogę posiedzieć. Ubrana, wpięta w uprząż przysiadam. Wczuwam się w rytm termiki. Muszę spróbować wstrzelić się w pierwsze podmuchy przechodzącego komina. Nie w jego środek czy koniec. Początek jest najlepszy. Pozwoli na najwięcej. W końcu wstaję. To jest ten moment. Odwracam się, podnoszę skrzydło, czuję jak ono nabiera sił i razem rozpędzamy się. Startuję. Spokojnie i zdecydowanie…
Stopy odrywają się chętnie od ziemi. Jakby nie była im przynależna. Znów powietrze zagarnia, znów wciąga i otula. Przestrzeń otwiera się wokół mnie. Tak jak sobie założyłam, oddalam się od szczytu w noszeniu. Potem odkręcam na prawo. Nad siodłem, pomiędzy szczytami Dużego i Małego Stranika, zawsze nosi. Dziwnie cicho. Spoglądam na wariometr. Czemu nie sygnalizuje, że ide w górę? Przecież widzę i czuję, że jestem wyżej?Jest włączony. Nawet wskaźnik pokazuje faktyczne noszenia. Ale brzęczyk milczy. Hmmm… Niedobrze. Próbuję włączyć i wyłączyć głośność. Nic to nie daje. Wyłączam wariometr. Oczywiście teraz nie chce się włączyć z powrotem. Postanawiam na chwilę dać sobie z nim spokój i spróbować krążyć bez. Po chwili odpoczynku próbuje uruchomić drania znów. Sterówki trzymam w jednym ręku, a ciało przechylam na lewo. Dzięki temu utrzymuję się w krążeniu. I wiem, że nadal idę wyżej. Na wysokościomierzu w gps mam już ponad 1000m. Jestem nad głównym szczytem, nad antenami. Widzę Dżeja szykującego się – już jako małą kropkę – do startu. Staram się skupić zarówno na uruchomieniu tego irytującego urządzenia, jak i na tym, aby nadal wybierać noszenie. Komin jest dość stabilny i pozwala mi na wiele. Zaczynam rozglądać się dookoła. Jeszcze chyba nie udało mi się nigdy być tutaj tak wysoko. Jest pięknie. Oddycham głęboko. Wariometr nadal milczy. Znów go wyłączam. Przez długą chwilę się w ogóle nim nie zajmuję. Wolę skupić się na locie. Na radości, jaką mi daje. Na wszystkim, co budzi te najlepsze i tak przecież silne emocje. Jak inaczej? Wylądować i powiedzieć – tym razem emocjonalnie przegapiłam lot, bo cały czas grzebałam przy niedziałającym wariometrze? A niech sobie nie działa… ja i tak jestem wyżej i wyżej… Widzę, jak komin znosi mnie za górę. Ale jestem wysoko i nie ma to znaczenia. Dżeju melduje, że idzie do lądowiska. Dziwne – czyżby się na nic nie zabrał? Szkoda. Wracam myślami do swojego komina. Wariometr nadal milczy. Na wyświetlaczu gps-a mam już 1700 metrów. Pięknie. Cały krajobraz wygląda zdecydowanie inaczej. Jestem tu nie pierwszy raz, ale nigdy nie udało mi się spojrzeć na okolicę z takiej wysokości. Na wyświetlaczu już 1800 metrów. Komin nadal stabilny. Jestem blisko chmur. Zakładam, że za niedługo komin się skończy. Po raz trzeci próbuję uruchomić wariometr. Tym razem się ku mojemu zdumieniu zaczyna dźwięczeć. Z jednej strony cieszę się na to jego pikanie. Na początku jego niedziałania czułam wyraźny dyskomfort i niepewność nie słysząc znanych już tak dobrze dźwięków. Potem jednak cisza dookoła stała się przyjazna i miła uchu. Noszenie było na tyle łatwo wyczuwalne, że radziłam sobie bez wariometru. Może warto byłoby czasem latać z wyłączonym dźwiękiem… Naprawdę zaczęło mi się to podobać. Teraz, gdy pikanie znów wybrzmiewa, z jednej strony czuję się pewniej, ale z drugiej.. Z drugiej straciłam tą niesamowitą więź z naturą, jaką czułam chwilę temu. Nie było nic pomiędzy nami. Tylko ta łącząca nas cisza… Teraz wkrada się w nią już elektroniczny ton. Noszenie wciąż dość stabilne, jestem na wysokości chmur. Pomiędzy dwoma cumulusami. Niesamowite wrażenie – być obok chmury. Czuję ich zwiewność i ulotność. Mam ochotę wyciągnąć rękę i zanurzyć ją w szarości. Jeszcze mam do niej kawałek, ale już włącza się uwaga. Wlatywanie w chmurę nie jest tym, na co mam ochotę. Na wszelki wypadek sprawdzam na busoli kompasu jak jestem zorientowana względem stron świata. No dobrze, jakby przypadkiem się zdarzyło, to już wiem gdzie co jest. Ale staram się lecieć tak, żeby nie wlecieć w żaden obłok. Widoczność znikająca niemal natychmiast nie jest niczym przyjemnym. Wario milczy. Tym razem po prostu, ot tak. Nie ma noszeń. A nawet są duszenia, bo okrutny wariometr buczy smętnie. Buczy chwilę, drugą chwilę… przez radio dzielę się z Dżejem ciekawym spostrzeżeniem. „Jak nie działał mi wariometr, to miałam noszenia… i zobacz jakie to przewrotne, że jak działa to mam same duszenia… ech..”… „No to wyłącz wariometr, Bejbe!”… Buhhaha… Ten to zawsze wie co powiedzieć i jak poprawić humor! Szukam noszeń. Brakuje mi jeszcze konkretnych decyzji, których bym się trzymała Widzę to. Miotam się niezdecydowana. Niepewność, czy ewentualna podjęta decyzja byłaby słuszna, ogranicza. I jest balastem ciągnącym do ziemi. Nieubłaganie. Muszę nauczyć się bycia stanowczą. W pewnym sensie asertywną względem powietrza. Muszę lepiej rozumieć i przewidywać. Muszę po prostu nauczyć się grać w szachy z przyrodą… Noszeń nie ma. Ani na lewo, ani na prawo, ani wrzód, ani w tył… Tam, gdzie się ich spodziewałam – po prostu nic. Myślę, że skoro był taki piękny komin, to za tymi duszeniami musi coś być! Ale nie ma… Rozpacz zaczyna wypychać radość z wygodnego fotela w mojej głowie. Chichocze złośliwie. Jestem już poniżej startu. Próbuję wywalczyć coś jeszcze. Trochę udaje się podtrzymać. Czuję gorzki smak porażki i goryczy. Ale też dumy. Bo udało mi się wybrać noszenie do samych chmur… Bez działającego prawidłowo wariometru. Da się? Da się! W tym miejscu dziś wzniosłam się tak wysoko, jak jeszcze nigdy wcześniej. Zobaczyłam znane sobie miejsca z jeszcze innej, tak dalekiej perspektywy. Odległości skurczyły się, szczyty zmalały i spłaszczyły… Wszystko wydawało się bardziej na wyciągnięcie ręki… Tylko nie wystarczająco zdecydowanie ją wyicągnęłam. Następnym razem może będzie lepiej? Podchodzę do lądowania. Tuż przy ziemi Są jeszcze jakieś bąbelki. Dla czystej zabawy staram się je wybrać i utrzymać w powietrzu jak najdłużej. Ale niestety Królowa Grawitacja nielitościwa... Dżeju jak zwykle spokojnie siedzi w cieniu. Ja pakuję się i z zazdrością patrzę w niebo. Inni tam nadal są. Zastanawiamy się teraz jak dostać się znów na górę. Ja żeby znów polecieć, Dżeju – żeby auto na dół sprowadzić. Jednak moja pokora dostaje ciężką lekcję tego dnia. Dopiero za godzinę dojedzie transport, który może nas zabrać na wymarzone przez nas oboje miejsce – na szczyt Stranika. W międzyczasie, oparci o swoje plecaki rozmawiamy. Leniwie i z tłumioną zazdrością patrzę, jak mija najlepsza godzina w powietrzu. Szkolne glajty kursantów latają bez ładu i składu … w lewo, w prawo, w przód i w tył… nosi wszędzie… tandemy bawią się pod chmurami. A ja na ziemi rozpaczam… W końcu dociera transport. Później o niemal pół godziny. Wiem, że już po wszystkim, że ta złota godzina dobrego noszenia już minęła. Na startowisko docieram około 17tej. To już tylko na spokojnego pożegnalnego zlota się nadaje… Ale to nic. Jest piękne popołudnie. Wiatr się odkręcił i teraz trzeba odpalać na zachodnim startowisku. To też przyjemnie, bo inaczej. Bo ciekawiej i bardziej przygodowo! Tu trzeba za drzewami odkręcić w lewo nad siodłem, trzeba pilnować zawietrznej… słowem – nie ma nudy! Ciepłe, złote promienie słońca delikatnie pieszczą. Nawet te kilka chwil w powietrzu, w tak przyjemnym momencie dnia… Bezcenne i tak bardzo odprężające. Światłocienie, kontrasty, góry skąpane w miękkim popołudniowym świetle. Jest mi dobrze tu, u góry. Choćby przez te kilka minut. Ląduję uśmiechnięta. Było tylko kilka niewielkich bąbelków powietrza nieśmiało próbujących unieść się wyżej. A poza tym spokój. Pakuję się. Dopiero teraz dociera do mnie, że to był ostatni lot na tym wyjeździe… Pieczołowicie, z czułością składam moje skrzydło… Ciekawe, kiedy uda nam się poszybować znów razem… Oby niebawem! W głowie kłębi się tyle myśli… tyle obrazów. Tyle pięknych wspomnień. To był przecież piękny czas! Jak zawsze wiem, że trudno będzie się z nim pożegnać i zamknąć ten rozdział…
Pana Karola nadal w barze nie ma. Szkoda. Mam cichą nadzieję, że następnym razem uda nam się spotkać. Tak rzadko mamy ku temu okazję. Czas nieubłaganie popędza. Ruszamy do Dąbrowy Górniczej. W pierwszym planie, mieliśmy tylko przez nią przejechać w drodze do Trójmiasta. Ale po pół nocy zarwanej poprzednio teraz nie mamy na to już takiej ochoty. Na dodatek Dominik zaproponował nocleg. No i trzeba od niego odebrać radio, które Dżeju mu pożyczył i nie zostało zwrócone. Zatem nasz cel na dzisiejszy wieczór – meta u Domiego. Jak znam życie to zejdą się jeszcze inni latający znajomi z przydatkami. Będą długie rozmowy w noc płynące… A rano ktoś zrobi jajecznicę… Ciekawe tylko kto… Chyba się domyślam – w końcu nie bez kozery od razu ustaliliśmy z Dżejem, że jutro ja prowadzę auto do domu. A zatem niech i tak będzie… mogę zrobić jajecznicę, mogę prowadzić auto… Mogę wszystko… Jeśli tylko ktoś obieca mi, że za jakiś czas znów będę mogła latać… Że znów zobaczę góry… I znów nad nimi poszybuję… Będzie mi ich bardzo brakowało na tej mojej północy…