Obudziłam się pełna nadziei, ale też pełna obaw. Zaczyna dławić mnie obawa, że jutro też polegnę za szybko. Biorę kilka głębokich wdechów. Nie mogę tak działać. Nie na tym ma polegać latanie. Przecież każda chwila w powietrzu to czysta radość. Kiedyś tak było. Jak, gdzie i kiedy zgubiłam to? Jakim cudem mogłam zapomnieć o pięknie, które kryje się w locie? Zdecydowanie będę dziś latała po swojemu i dla siebie. Ciesząc się z samego bycia w powietrzu i nie przejmując trasami. Może tak będzie lepiej…
Rytuał codzienny jak zawsze. Po wydobyciu się z namiotu jest prysznic, potem śniadanie. Po śniadaniu szybka odprawa i potem już tylko zebrać się trzeba na górę. Tam jest główna odprawa i szykowanie się do startu. Jadąc koleją linową na górę przypominam sobie najpiękniejsze chwile w lataniu. Wyjazdy ciężarówkami powojskowymi nadal są ogromną atrakcją. Dziś zaliczamy jeszcze jedną. Wstępujemy na herbatkę do znajdującej się przy wyciągu kawiarenki ekologicznej. Zbyszek bierze Imbirową, Sola i ja malinową. Madmax po śniadaniu zaniemógł i oczywiście jest na mnie – że to parówka ode mnie, którą mu oddałam zadziałała z taką siłą. Żeby przypadkiem dziś nie poleciał lepiej ode mnie. Na szczęście po nocy jestem w stanie obrócić to w żart i śmiać się razem z nimi. Sola to Ukrainka z Lwowa. Ma małą córeczkę Ewę, którą niestety wychowuje sama. Jej mąż zmarł rok temu na zawał, tydzień po tym, jak urodziła się mała. Smutna historia. Ale Solka radzi sobie jak może, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Jak wszyscy tu zgromadzeni, jest bardzo przyjazna i pomocna, Chętnie rozmawia o lataniu, o tym co dziś i o planach. O rzeczach bieżących ale i o trudnych. Zupełnie jakbyśmy znali się od dawna.
Na startowisku jak zwykle cisza i spokój. Madmax ma rozterki żołądkowe coraz bardziej dokuczliwe. Ale mówi, że i tak będzie latał. Po chwili przyglądania się startującym zawodnikom wiem, że na mnie już czas. Madmax nadal nie chce – czeka co los i żołądek mu zgotują. Na przestrzeni jaką daje ta połonina, start to stuprocentowa przyjemność. Podniesienie skrzydła, sprawdzenie czy wszystko dobrze, a potem już tylko kilka kroków… znów ziemia ucieka spod nóg, dając miejsce wszechogarniającej przestrzeni. Rozległe pasmo, z wydawałoby się bardzo odległymi szczytami zdaje się być coraz bardziej oswojone, z każdym zdobytym metrem w górę. Jednak tym razem nie jest łatwo. Dość długo bawię się przy starcie. Chyba zawodnicy całą sensowną termikę zabrali ze sobą. Widzę ich gdzieś wysoko, pod chmurami. Pewnie już na trasie próbują zdobyć jak najwięcej wysokości i dotrzeć jak najdalej. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że to nie dla mnie. Już w momencie, gdy oderwałam się od ziemi i postanowiłam sobie nie przejmować się zadaniem i latać tam, gdzie chcę i gdzie się uda, ciesząc się po prostu lotem, poczułam spływający na mnie spokój. Ulga w fizyczny niemal sposób uspokoiła cały organizm i pozwoliła naprawdę dostrzegać otoczenie. Cieszyć się, a nie przejmować wysokością, prędkością, odległością. Przestałam martwić się kierunkiem lotu i tym ile skrzydeł przede mną. Po prostu ze stuprocentową satysfakcją odpuściłam. I już wiedziałam, że to będzie piękny dzień. Już czułam na nowo tą emocjonującą radość z tego, że mogę po prostu być w powietrzu. Zupełnie jak za każdym innym razem. Zbyszek mówił, że na zawodach można się nauczyć więcej. Zapewne – ale ja albo coś robię da przyjemności albo mam zadanie do wykonania, które traktuję niezmiernie poważnie. Może następnym razem, za rok, jak będę już choć trochę znała miejsce i będę miała pojęcie co gdzie jest i nie będzie mi tak niesamowicie zależało na poznaniu tutejszego krajobrazu, to może wówczas będę w stanie podjąć wyzwanie i stanę w zawodach. Tymczasem cieszę się niestartowaniem w konkurencjach i nieodhaczaniem kolejnych punktów zwrotnych.
Po niedługim czasie Madmax dołącza do mnie i do innych skrzydeł. Wszyscy walczą o to samo – każdy najmniejszy metr do góry. Nie jest to łatwe. Zupełnie jakby coś pozwoliło nam latać tylko od wysokości startu do trzystu metrów powyżej, potem spłukiwało nas znów do startu i znów pozwalało wygrzebać się na te trzysta… i tak w kółko. Jest to też przednia nauka i zabawa. W końcu jednak udaje nam się przezwyciężyć niewidzialną siłę dopychającą do startu, a może po prostu przestajemy się nią przejmować. Widzę, że Madmax odchodzi w kierunku szczytu po lewej, zwanego Grab. Dolatujemy do niego na niewielkiej wysokości i tu znów długie chwile walki o każdy metr. W końcu postanawiamy wracać. Blisko stoku. Tak blisko można chyba latać tylko tu. Niemal dotykając skrzydłem lub uprzężą ziemi. To niesamowicie ekscytujące i wymagające opanowania nerwów. Latanie nad klifami trochę pomaga oswoić się z małymi wysokościami, ale i tu ten dystans jest znacznie mniejszy. To naprawdę pobudza!
W którymś momencie nie ma wyjścia - jak chcemy coś jeszcze zrobić to trzeba po prostu zacząć wracać. Raz niżej, raz wyżej, raz z duszą na ramieniu a raz ze spokojem wracamy do startu. Wczołganie się spowrotem nad grań daje mi niewysłowioną ulgę. Ani się oglądam, a Madmax już ciśnie w drugą stronę, na kolejny wyższy szczyt. Cisnę za nim. A co! Do szczytu dolatujemy zdecydowanie poniżej. Ja nie mam pomysłu wystarczająco szybkiego na wykombinowanie czegoś sensownego. Siadam więc na stoku. Przygodny, nie do końca planowany top-landing. Sprawa mi jednak tak wiele radości, jakby to co najmniej podarek był od losu. Oczywiście widzę, że Madmax jeszcze walczy i nawet udaje mu się odzbierać wysokość. Zanim zdążę pomyśleć pada na radiu „Ale nie leć beze mnie dalej!”… mogłam się ugryźć w język! Dopiero po chwili dostaję od niego informację. Bo nie widzę go już. „Poskładało mnie” .. „?!?!... jak to?! Wszystko dobrze? Szukać cię?!” „Wszystko dobrze, będę startował jeszcze raz”… „To może spakujmy się i idźmy? Przecież przyziemiłeś!” … „Za daleko żeby iść – odstartujemy jeszcze raz”… „Szukać cię? Pomóc ci jakoś”… „Dam radę”… Pełna obaw zastanawiam się co zrobić. Chyba faktycznie najlepiej odpalić i jakoś doczołgać się do lądowiska. Najprościej, nawet jeśli się poobijał. Po jakimś czasie jednak dostrzegamy się na horyzoncie. On wyżej ode mnie. Widzę, że stoi, a skrzydło trzyma zwinięte w kalafiorek (albo w różyczkę jak kto woli). Zatem nie jest bardzo źle. Rozkładam skrzydło w miejscu, gdzie jestem. To takie ekscytujące, po prostu odpalić tu, gdzie się jest. W obcym przygodnym terenie. Lądować w ten sposób już się nauczyłam i oswoiłam to. Ale start ot tak, gdzie wyjdzie? To przedsmak tego, co chciałabym docelowo robić, czyli latania biwakowego. Tam się ląduje właśnie w ten sposób i startuje następnego dnia. Ciężarówka z jagodziarzami zwalnia przy mnie. Może chcą pomóc? Macham im tylko ręką pozdrowienia i podnoszę skrzydło. Akurat przyszedł idealny do tego podmuch wiatru. Szybko odrywam się od ziemi, a oni ruszają dalej. Oni po grani, po drodze, ja przy grani, wzdłuż stoku. Suniemy obok siebie. Budzi to równie wielką ekscytację moją jak i ich. Czuję, jak radość rozpiera mnie wewnątrz. O to właśnie chodzi! To jest wolność „moja” i to jest to, co nazywam magią latania! Oni dalej drogą, ja mogę trochę odbić w przepaść. Przecież lecę… Machamy do siebie i rozstajemy się. Madmax też już w powietrzu. Leci za mną. Jeden garb przeskoczony. Drugi przede mną. Nic nie nosi. Już widzę, że chyba znów będzie lądowanie na stoku, słyszę szuranie jagodowych krzaków po uprzęży. Trzymam skrzydło krótko za sterówki, gotowa w każdej chwili je zahamować. Szuranie wyzwala sporo adrenaliny. Uda się czy nie? Przejdę czy nie przejdę?... docieram na drugi garb centymetry nad ziemią. Czuję i słyszę na wariometrze, że już mam wznoszenie. Wydaję z siebie okrzyk radości! To dopiero emocje! To dopiero szczęście! Oglądam się za siebie. Madmax nie ma tak dobrze. Jego zatrzymało tam, gdzie ja szorowałam o jagody. Docieram spowrotem do startu. Madmax jest tak niedaleko, ale nie może przeskoczyć tego nieszczęsnego garbu. Udało mi się załapać wyżej i już jestem nad startową górką. Madmax wciąż w parterze. Kurka wodna no… Niech mu się uda i niech załapie się w górę. Na wysokościomierzu mam już dwa tysiące. Czarno-pomarańczowy glajt towarzysza maleje. Po jakimś czasie widzę, że udaje mu się. Przeskakuje nad feralnym garbem. Odnajduje jeszcze kilka noszeń, ale widzę potem jak przechodzi na „naszą” stronę pasma – czyli tam gdzie nocleg i cywilizacja. „Zła” strona, czyli południowa jest trudna o tyle, że tam praktycznie tylko las, niedźwiedzie i dzicz zupełna. A dojazd do tej „ucywilizowanej” części południowych dolin to około 180km. Inaczej się nie da. Zatem nie lądujemy tam. Bo to bez sensu oczywiście. Z tak wielu powodów, że pilnuję się tego jak regulaminu. Jestem na dwóch i pół tysiącach. Łagodne kształtem, choć niepozorne i groźne tak naprawdę góry stają się makietką. Jak w teatrzyku kukiełowym. Widzę wszystko co za tym wyższym szczytem było dla mnie do tej pory schowane. Widzę anteny, dalsze stoki i pasma. Zapiera mi dech w piersiach. Piękno oszałamia i wzrusza. Jak zawsze. Dolatuję do najwyższego szczytu. Nie czuję noszeń. Nie kuszę już dziś losu. Zalotnie, jakby zaczepnie, przelatuję nad tym szczytem i zaglądam co za nim czeka na mnie na inny raz. Wracam w pobliże lądowiska. Martwię się o Madmaxa. Wypadek to nie fraszka. Widzę jego skrzydło na ziemi. Pytam, czy wszystko dobrze i słyszę że tak. Nad dolina nosi niemal wszędzie. Wykręcam się niemal pod chmurę. Przemierzam dolinę niemal tak, jakbym oglądała zdjęcia satelitarne. Lecę jak daleko mam odwagę. Nie wiem z jakich odległości zostałabym zwieziona, a z jakich musiałabym męczyć się sama z kombinowaniem powrotu. Zatem lecę zwiedzając dolinę i ucząc się jej. Wygląda pięknie. Pokreślona drogami, z milionem małych kolorowych punkcików, czyli domów. Przecięta rzeką. Z pofałdowanym, nierównym krajobrazem. Od południa zamknięta górami, od północy otwarta, z pagórkami i lasami. Od zachodu też poznaczona szczytami gór, a od wschodu otwarta i całkowicie bezbronna. Po jakimś czasie jedna z chmur zaczyna mnie niepokoić. Rozlewa się za szeroko po niebie, kłakami zza których w każdej chwili może wyjść paskudny cumulonimbus. Niepokoi mnie też to, że naprawdę nosić zaczyna wszędzie. Rozglądam się wokół. Zbyt wielu innych skrzydeł nie widzę. Może to pora na ziemię jednak i wylądować? Na lądowisku całkiem spory tłum. To może ja też tam… Pierwszy raz w życiu szukam duszeń, żeby w nich wytracać wysokość. To takie nienaturalne i dziwne. Udaje mi się jedno czy drugie ale i tak bardziej mam w górę niż w dół. Zakładam uszy. Wiem, że mogłabym spiralę zrobić, ale jakoś nie mam przekonania. Wydaje mi się, że powietrze jest zbyt turbulentne na takie zabawy a moje umiejętności robienia tej figury zbyt nikłe. Zatem uszy. Muszę się nieźle namęczyć, żeby być choć 100 metrów niżej. Ale jak tylko odpuszczam, to odzyskuję je złośliwie na nowo. Znów uszy. Schodzę nimi ostatecznie niemal do lądowania. Czasami mimo to mam wznoszenie. Ale w końcu, po długiej walce o każdy metr w dół, co wydaje mi się tak nienaturalne że nie mogę sama uwierzyć w to co się dzieje, docieram do lądowiska.
Po wylądowaniu rozglądam się wokół. Jak nierzeczywisty jest widok z pozycji osoby stojącej na ziemi. Pakuję się i szukam Madmaxa. Jestem zaniepokojona nim i jego stanem zdrowia. Jest dość późno. Widzę, że śpi. Pytam czy wszystko dobrze. W odpowiedzi słyszę, że upadł na plecy. Dopiero teraz dowiaduję się, że go porządnie poskładało, dostał podwinięcie, skrzydło się złożyło, wpadło w rotację i spadli razem z ponad 30 metrów. Nie chce mi się w to wierzyć, bo w wielu innych przypadkach źle się to kończyło. Bardzo źle. Ale tylko plecy go bolą. No dobrze, zobaczymy jak będzie jutro. Spotykam Zbyszka. Dzielę się radością z dzisiejszego dnia. Pyta się, czy aby nie jestem sfrustrowana. Frustracja? Jaka frustracja? Już dawno zdążyłam o niej zapomnieć. Znów jestem sobą. Znów cieszę się z bycia w powietrzu, z każdej chwili w nim spędzonej. Bo każda daje zupełnie co innego i równie cennego. Wszystkie dają poczucie wolności. I spełnienia. Nawet jeśli tylko chwilowo. Nawet jeśli potem trzeba wracać do rzeczywistości. To, co dzieje się w powietrzu i piękno jakiego tam doświadczam na powrót rozgrzewają moją smoczą krew. Znów w żyłach płynie mi czysta radość zmieszana z adrenaliną. Upojnie. Ciekawe co przyniesie jutro… Jestem tak zmęczona, że padam na pysk i ze smoczym westchnięciem postanawiam zasnąć. Jutro kolejny lotny dzień…