Dzień zaczyna się od ustalenia jak czuje się Madmax. Ku ogólnej radości jest lepiej, a w związku z tym wiadomo, że nic bardzo złego się nie wydarzyło. Można spokojnie zatem jechać razem. Nawet Zbyszek, który najpierw twardo obstawał, że nie zgodzi się na jego dzisiejsze latanie odpuszcza. Z resztą, mam pewne przeczucie, że nie dałoby się Madmaxa zatrzymać. Chyba, że jego własny ból zmusiłby go do siedzenia na ziemi. W dobrych nastrojach docieramy kolejką na górę. Znów zaglądamy do Czajowni i znów ja zamawiam Zbyteń. To jest zdecydowanie mój smak. Po odpoczynku w cieniu czas ruszać na górę. Startowisko czeka. W głowie myśli, które staram się wyciszyć… Czy się uda, czy nie zawiodę, czy powietrze będzie łaskawe i czy uda mi się wykorzystać to, co ono zaoferuje? Uuuch… nie mogę tak myśleć. Będzie to co ma być, trzeba tylko wykorzystać na tyle na ile będzie możliwe termikę dzisiejszą. Walczyć i nie poddawać się. Cieszyć się tym co jest, a nie zamartwiać tym, czego i tak nie ma. Oddycham głęboko i postanawiam się nie frustrować. To tak piękne miejsce, że lepiej się nim napawać, doświadczać go, zapisywać w pamięci. Pakujemy się do samochodu. Tym razem jest kolej na podróż w kabinie. Tak jeszcze nie wjeżdżałam na górę. Rozglądam się po wnętrzu, które wygląda tak inaczej od tego, co znam. Cztery drążki skrzyń biegów, dodatkowo dźwignia – przypominająca uchwyt od syfonów do wody gazowanej – hamulca ręcznego, kierownica o średnicy sporego koła od traktora, siedzisko kierowcy na ogromnych sprężynach, wyłażących spomiędzy gąbki i rozdartego materiału, kokpit rodem z czasów drugiej wojny światowej – z przełącznikami, światełkami i budzikami od różnych rzeczy. Do tego wszystkiego w wolnych miejscach podoklejane durnostojki, kosmate, kudłate, gumowe, plastikowe – grunt, że barwne i wesołe, choć już trochę nadgryzione zębem czasu. Bliżej mnie przyklejone trzy obrazki w plastikowych ramkach: Matka Boska, Jezus i jakiś Święty. Może Krzysztof? Nie wiem. Moje rozważania przerywa kierowca wsiadający na swoje miejsce. Patrzy na mnie, uśmiecha się i wita. Też mówię że dzień jest dobry i uśmiecham się równie serdecznie. Silnik odpala od pierwszego kopa. Kierowca przeżegnał się trzykrotnie. Głęboki oddech i ruszamy. Nie wiem czy powinnam się martwić, skoro on tak aż prosi o wsparcie, czy też jest to wyraz jego głębokiej wiary i prośba o pomoc – jak zawsze, nie wynikająca z ogromu trudności czekających nas na trasie. Stawiam – bezpieczniej dla swojej psychiki – na to drugie. Nie mam pewności podczas naszej podróży na szczyt, czy tu jest lepiej czy trudniej – z widokiem na to co przed nami. Jest to niezaprzeczalnie niesamowite przeżycie! Szczególnie w momentach, w których ma się wrażenie, że auto niemal pionowo drapie się pod górę, a każde z kół napędzane jest osobno, co dodatkowo potęguje wrażenie wdrapywania się. W końcu jednak doczłapujemy się przy zasapanym silniku na szczyt. Chociaż w sumie to chyba mi się tylko wydaje, że on się zasapał. Tak naprawdę nawet nie zdążył się zmęczyć. Dziękuję kierowcy za wspólny wjazd, uśmiechamy się do siebie i już, każde z nas w swoją stronę. Znów nastroje spokojne, radosne, znów oczekiwanie na rozbudzenie się termiki. Drzemki, dyskusje i drobne reperacje na starcie. Przeglądy, porównania, czasem i przechwałki. Jak to wśród podekscytowanych trochę facetów. Grupa komisyjna już ma przeczucie i już wie, że będzie fajnie. Ustala znów dość ciekawą trasę. Wpisuję ją sobie kontrolnie, ale i tak wiem, że nie będę się nią bardzo przejmować. Za dużo mnie to kosztuje. Początek do najłatwiejszych nie należy. Wiatr nie chce współpracować i odkręca na tyle mocno, że trzeba przenieść start. Na północno-wschodnie startowisko. Tłumek sprawnie zapełnia przestrzeń. Czas otwarcia okna startowego już bliski. Czuć w powietrzu narastające napięcie. W końcu nadchodzi TEN moment. Zaczyna się. Zawodnicy hurtem idą w powietrze – po kilka glajtów na raz. Wygląda to obłędnie. Wiedzą, gdzie szukać noszeń. Sprawnie wybierają wysokość i już niebawem pierwsi muskają skrzydłami chmury. Po masowych startach czas na leszczy, czyli na nas :) Odpalam spokojnie, stabilnie i pewnie. Choć nie wiem co mnie czeka. Staram się myśleć pozytywnie. Po pierwszych niepowodzeniach i pierwszych myślach o tym, że lądowisko jest za blisko mnie, w końcu odnajduję Komin Szczęścia, który wybiera mnie wysoko. Przyjemny, dość jednostajny puls wariometru działa kojąco. Kręcenie jednego okręgu za drugim nie nudzi się. Czuję się jak derwisz w transie. Przechodzę w inną płaszczyznę postrzegania rzeczywistości. W inny wymiar emocjonalny. Krew krąży intensywnie, tętni w żyłach – niemal w rytm wariometru. Jakby to on stał się moim sercem. To jego puls nadaje tempo dla reszty organizmu. Smoczego jestestwa, które za każdym razem, gdy jestem w powietrzu, budzi się w najdrobniejszym zakamarku mojego ciała i umysłu. Jeszcze moment. Ostatnie dwa kółka i tym razem ja ocieram się o chmurę. Delikatnie, niczym pieszczota czułego kochanka – muskam jej krawędź… Decyzja kiełkuje we mnie dość szybko. Chciałabym polecieć do puktu, który mnie pokonał na samym początku. Dolecieć tam i wrócić. Pokonać w sobie lęk że nie dam rady, przełamać pewne bariery. Rozglądam się za Madmaxem. Walczy w parterze. Znów. Coś nie ma teraz szczęścia. Ale znam go na tyle, że wiem – wykorzysta najdrobniejszą sposobność i wywinduje się tak wysoko jak tylko się da. Krótka wymiana informacji na radio. Lecę zagrać na nosie miejscu, które dwa dni temu było dla mnie za trudne. Mam cichą nadzieję, że tym razem będzie wszystko po mojej myśli. Nie tracę za dużo wysokości. Dolatuję zachłystując się pięknem roztaczającym się pode mną. U mych stóp. Jak mogłam nie dostrzegać tego za pierwszym razem? Aż tak bardzo zżerała mnie złość? Szkoda mi tamtego dnia. Szkoda cudów, którymi wzgardziłam w swej pysze i bucie. Ale dane mi jest napawać się nimi ponownie. Robię to każdym wdechem, mrugnięciem powiek, każdym uderzeniem serca. Pofałdowany ciemnozielony dół sukni, z jasnym wykończeniem w stanie i pięknie skrojony dekolt. Oto jak ubrana jest Piękna Pani tutejszych gór. Pełen światłocieni strój aż skrzy się w słońcu, poprzetykany szarymi plamami chmur. Błękit nieba niczym płaszcz dopełnia całości. Delikatnie robię kółka aby nie stracić ani kawałka tego widoku. Delikatnie falując, suknia przechodzi na horyzoncie w tren. Ten znów powoli wyprostowuje się i kończy het, pod horyzontem. Pełna zachwytu postanawiam wracać. Dolatuję nad start, znów tu i tam odzyskuję wysokość i postanawiam polecieć w drugą stronę. Do anten, które mi jeszcze nie dane były. Choćby mnie miało potem już spłukać na ziemię. Mijam miejsce, gdzie rozstałam się z ciężarówką, chwilkę później to, gdzie lądowałam i gdzie startowałam ponownie. Uśmiecham się do wspomnień tak bliskich. Z dużym zapasem wysokości przechodzę nad miejscem, które wczoraj okazało się zbyt wysokie. Niedostępne. Zarówno dla mnie jak i dla Madmaxa. Widzę skrzyżowanie grzbietów i delikatny łuk grani, wzdłuż której chcę lecieć. Widzę – dalej po południowej stronie jakieś skrzydło. Wariometr zdecydowanie daje do zrozumienia, że tu noszeń nie ma. Patrzę na teren. Przecież gdzieś zaraz musi być komin! Chociaż jeden… Na południe zapuszczać się nie chcę – jak się coś nie powiedzie, to będę w dużym kłopocie. Widzę anteny. Dolatuję nad nie i już gdzieś podskórnie wiem. Tu niedaleko będzie kres mojej podniebnej przygody na dziś. Ale nie martwi mnie to bardzo. I tak jest wspaniale! Moje skrzydło do najszybszych nie należy, a i ja jeszcze wielu rzeczy w powietrzu nie jestem w stanie wykorzystać w pełni. Nadal brak mi umiejętności. No i pewności siebie. Ale naprawdę jest mi dziś dobrze z tym, co udało się osiągnąć. Anteny zostawiam za plecami. Powietrze nadal uparcie ciągnie w dół. Odchodzę w końcu od stoku, licząc że może jakieś noszenie w dolinie znajdę. Może choć tam – nad pagórkiem, domami, ciemniejszym lasem… Niestety. Duszenia są na tyle silne, że zaczynam obawiać się czy dotrę znad zalesionych stoków do pola. Po wciśnięciu belki speeda w końcu przełamuję opór powietrza i zaczynam w dobrym tempie przemieszczać się w przód. Już wiem, że będzie wszystko należycie. Wybieram sobie łączkę i małe pole obok niej. Jak będę niżej to zdecyduję które miejsce podoba mi się bardziej. Zaczynam czuć ciepło tak wyraźne na małych wysokościach. To też jest przyjemne. Tam u góry było zdecydowanie chłodniej. Teraz miłym mi będzie wygrzać się znów w cieple sierpniowego słońca. Po spokojnym kółku do oszacowania kierunku wiatru, ląduję na tylko odrobinę pochyłej łące. Łączce nawet bardziej. Po bliższym zapoznaniu się wzrokowym oceniam, że to jednak pastwisko. Dotykam stopą ziemi, kilka kroków, skrzydło jeszcze nad głową… W końcu spokojnie opada posłuszne ruchom moich rąk. Rozglądam się uważnie. Bezpieczniej będzie przenieść skrzydło gdzieś na skraj pastwiska. Z racji bardzo prozaicznych i przyziemnych krowich placków w różnym stadium zasychania, tu i tam przyozdabiających soczyście zieloną trawę. Udaje mi się znaleźć odpowiednie miejsce. Jeszcze nie zdążyłam wypiąć się z uprzęży, kask ledwo ściągnięty, a już kilkoro dzieciaków z pobliskich domów siedzących dotychczas pod drzewem, biegnie trochę niepewnie w moją stronę. Zwalniają i patrzą się. Uśmiecham się do nich, a te chichrają spoglądając na siebie nawzajem. Myślę sobie, że gdzie by nie pojechać, na jaki koniec świata, to jedno jest niezmienne. Dzieciaki i ich naturalna ciekawość oraz brak zahamowań, aby ją zaspokajać, oraz silny instynkt stadny „wstydzę się trochę, ale jak są koledzy to będzie dobrze”. I te szczerbate uśmiechy, gdy mleczaki już wypadły, a jeszcze nie ma stałych zębów. Najpierw patrzą. Ściągam z siebie część odzienia. Jest za gorąco. Potem zmieniam buty na sandały. To wszystko przy mojej cichej widowni, która tylko między sobą wymienia szeptem uwagi. Czemu szeptem – nie mam pojęcia. Jak zaczynam składać uprząż i skrzydło, to w końcu nieśmiałość zostaje przełamana. Jeden z chłopaków podchodzi bliżej i coś mówi. Nie jest to język, który jest dla mnie zrozumiały. Zapewne bardziej tutejszy dialekt ukraińskiego. Widząc moje zakłopotanie, gromadka chichra ponownie. Dla nich to całkowita abstrakcja – ktoś, kto nie rozumie co się do niego mówi. Głupek jakiś czy co? Młodzieniec gestami pomaga sobie w zapytaniu które do mnie kieruje. Ach… Tak, przyleciałam znad góry. Ponieważ nie ma to znaczenia, mówię po polsku, Kolejna fala chichotów. Uśmiecham się też – to na pewno dla nich całkowita abstrakcja – mój język. „Twój parachut?” pada kolejne pytanie. „Tak – mój. Chcesz pomóc poskładać?”. Oczy zaświeciły się. Reszta stoi i patrzy, trochę zazdrośnie, trochę z zadziwieniem na odwagę kolegi. Pomaga mi poukładać i poskładać skrzydło. Potem sama, bacznie obserwowana przez całą gromadę składam wszystko, pakuję do plecaka. Rozglądam się czy nic nie zostało, wyciągam wodę i odpalam gps. Włączam telefon. Ruszam w kierunku drogi, a dzieciaki chwilę idą za mną, po czym w ułamku sekundy tracą zainteresowanie czymś tak oczywistym już i nudnym jak człowiek idący z plecakiem na plecach. To już nie budzi emocji, więc można wrócić do siedzenia na pobliskim drzewie. Mijam dwoje ludzi pędzących niewielkie stado krów na moje lądowisko. Miałam idealne wyczucie czasu zatem. Ustalam z nimi, że wioska w której wylądowałam to Huklive, a miejsce przeze mnie wybrane to dawne oficjalne lądowisko w tym regionie. A skrzydła startowały tu, u nich. Pan nawet pokazuje palcem dokładne miejsce na stoku. W jego głosie słyszę smutek, że już tu się nie lata. „No tak” mówię aby jakoś podsumować jego słowa, krowy niewzruszone depczą w błocie, pan kiwa głową. Ruszam dalej, żegnając się i wymieniając życzenia powodzenia. Wysyłam sms do Bożenki – podaję nazwę miejscowości i daję znać, że koordynaty podam jak dojdę do większej drogi. W malowniczej scenerii lekko zapomnianej przez boga wioseczki, gdzie mimo biedy stoi pyszniąca się złotą kopułą cerkiew, idę i nadziwić się nie mogę. Wszystko mnie tu zaskakuje. I inne niż u nas odmiany kur, ganiające w zatrważających ilościach po drogach i pobrzeżach. Skaczące, podfruwające, dominujące w wiejskim ekosystemie. Niczym gang uliczny. Uczę się też jak tutejsi myją auta: wjeżdżają nimi najnormalniej w świecie do rzeczki, wyciągają płyny, pienią je na aucie, a potem spłukują wodą bieżącą z tejże rzeczki. Piana wraz z brudem leniwiej lub bystrzej – zależnie od miejsca spływa sobie kamienistym płytkim nurtem. Próby zatrzymania kogoś na stopa nieodmiennie kończą się omijaniem mnie szerokim łukiem i przyglądaniem mi się jak zjawiskowej postaci z innego świata. Cóż, dla nich pewnie tak jest. Dojście do sensownej ulicy zajmuje mi dobrą godzinę. Tam znajduję hotel. Spod niego wysyłam koordynaty. Zwózka w drodze. W międzyczasie wdaję się w rozmowę z grupą Polaków, którzy odwiedzają turystycznie ukraińskie Zakarpacie. Oni jadą w swoją stronę, po mnie przyjeżdża busik. Wracając przejeżdżamy przez tunel z barszczu. Zatrważający. Ale fascynujący. Grube jak mój nadgarstek łodygi i baldachy rozpięte na ponad metr. Niewiarygodne, że są tak ogromne rośliny i to niesamowicie podobne do swoich normalniejszych dla nas rozmiarowo kuzynów. Czuję się trochę jakbym przeniosła się w okres karboński. Do pełni szczęścia brakowało tylko metrowych ważek latających ponad głową. Kierowca, który zgodził się zatrzymać przy barszczowym lesie, pogania żeby jechać. I uprasza po raz kolejny, żeby przypadkiem nie dotknąć roślin. Oni tu doskonale wiedzą na ile groźne to rośliny. I nauczyli się żyć z nimi w sąsiedztwie. Dojeżdżamy do kwatery rychło w czas. Madmax już jest też. W dość dobrych nastrojach – przy lekko jedynie bolących madmaxowych plecach, postanawiamy postawić dziś na relaks. Obiad znów w doborowym towarzystwie w tutejszym barze. Dziś decyduję się na zupę grzybową. Jest pyszna. Frustracja szczęśliwie znów została gdzieś w dniu przedwczorajszym i do dzisiejszego się nie dobiła. I o to chodzi! Sobotni wieczór to pożegnalna impreza, rozdanie medali i nagród. Dowiaduję się, że mogłam zapisać się na zawody i na pewno miałabym medal. Brązowy, ale zawsze to medal w mistrzostwach Ukrainy. Bo były tylko dwie kobiety. Więc byłabym trzecia. Podium jak nic. Hieh – może następnym razem. Ognisko, śpiewy i relaks udzielają się wszystkim. Tylko Zbyszek szybko idzie spać. Zdecydowanie ból nerki zabiera mu większą część życia w chwili obecnej. Jest pomysł, aby wywieźć go do szpitala. Jeden z zawodników pracuje w Lwowskim szpitalu i może pomóc. Jest właśnie z oddziału urologicznego. Oby się udało, bo biedak wyraźnie cierpi. Po niedługim czasie postanawiam też iść spać. Jest północ. Jestem senna i wiem, że jutro też jest dzień. Mam nadzieję, że kolejny lotny dzień. Ukraina i to miejsce podoba mi się coraz bardziej. Jest trudne i wymagające. Ale piękne. I jak uda się choć trochę poskromić termikę i z nią ułożyć, to uczucie szczęścia zwraca natychmiast cały trud i gorycz wcześniejszych porażek. I późniejszych zapewne też. Tymczasem sen otula mnie i nuci kołysankę. Dobrej nocy…