Geoblog.pl    keyla    Podróże    Lotne Karpaty    Dzień złych cudów
Zwiń mapę
2015
09
sie

Dzień złych cudów

 
Ukraina
Ukraina, Pilipets
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 803 km
 
Dziś ostatni dzień zawodów, ale już nie ma tras, zadań do wykonania – dziś latać można było tylko dla siebie. Pogoda jak drut, nawet aż za bardzo. Błękitne niebo i bezchmurna termika w górach to nie jest to, co cieszy najbardziej.
Powoli ludzie szykują się do startów, choć termiki jak na lekarstwo. Pierwsze dwa skrzydła odpalają. Po chwili są poniżej startu. Niżej i niżej. Nie mają wyjścia i muszą lądować na stoku. Czeka ich stroma przechadzka. Potem jednemu się udaje. Ale jak wiadomo jedna jaskółka wiosny nie czyni. Startują dwa kolejne, jeden walczy w parterze, drugi nawet coś wybiera wysokości. Kolejne przyziemienie na stoku. Dwa kolejne skrzydła odpalają. Obserwuję niepewna. Patrzę na tego, co w parterze. Od obserwacji odrywają mnie okrzyki wokół. Spoglądam na tego, co nad jednym garbem wybierał wysokość. Widzę tylko, że w rotacji ze zdeformowanym skrzydłem spada w dół. W porę rzuca zapas. Po chwili mamy informację od niego, że wszystko jest dobrze. Ciśnienie na startowisku nieco opada. Wszyscy czekają dalej. Ja nie mam zbyt tęgiej miny. To pierwszy raz, gdy ktoś przy mnie rzuca zapas. Siadam i patrzę dalej. I oto cudów ciąg dalszy skutecznie przez sporą część dnia powstrzymywał mnie od startowania. Oprócz wspomnianych powyżej, jedna dziewczyna zaczęła start a okazało się, że linka wysunęła się z rozpiętej deltki (dla tych nie w temacie: jedna z linek łączących uprząż ze skrzydłem wypięła się, co nie wróżyło niczego dobrego), ale udało się ją zatrzymać. Jeden glajt wylądował zupełnie na dole i czekało go półdniowe podchodzenie albo czekanie na transport, który ma do niego 180km objazdami przez góry, a innej trasy nie ma. Jeszcze ze dwa inne skrzydła padły na stoku… Czas mija, a ja nadal czekam. Wiatr się zmienia. Na południowym stoku niemal przestaje wiać. W końcu zapada decyzja, że w związku z wyciszającym się wiatrem i problemami wszelakimi przenosimy się na startowisko z kierunkiem północno-zachodnim. Tam też mam „pecha” (na pierwszym miejscu wypiął się przy próbie startu speed): najpierw okazało się, że poskręcały się linki w skrzydle podczas przenosin i musiałam wszystko wypiąć i wpiąć od nowa. Madmax w międzyczasie już wystartował. Potem kolejne podejście do startu – leżący obok tandem akurat w tym momencie zaczął się poprawiać i podnosić, tylko dla sprawdzenia linek i oczywiście zderzył się ze mną. Chichot Kudłatego Czarnego Draństwa znów zaczął mnie dobiegać gdzieś z rozległych jagodzin. A już myślałam, że odpuścił sobie na dobre szwędanie się ze mną i za mną. Ale nie, jakże by! Zatem jeszcze radio zaczęło sprzęgać z wariometrem, w linki wplątał się kawałek krzaka jagód, i ot, po iluś tam próbach, ostatecznie udało się wystartować. Nogi odrywają się od ziemi chętnie, serce wypełnia radość. Spokojna, pogodzona z późną godziną i świadomością tego, że czasu niewiele zostało. Ale moje dzisiejsze obserwacje i perturbacje zdystansowały mnie mocno do wszystkiego. Także do zapędów frustracyjnych. To pozwala się naprawdę wyluzować. I przyglądać spokojnie otoczeniu. Niecałe pół godziny później jestem już na ziemi. Spokojnie. Ciesząc się, że wszystko jest dobrze. Wszyscy niespiesznie się pakują i zbierają do wyjazdu. Czas wracać im do domów i do codzienności.

Zbyszek znów śpi. Ból go otępia i powoduje, że biedak ucieka w sen. W każdej możliwej chwili. Mówił już nie raz, że ma kamień na nerce, który czasem się odzywa. Szczególnie, gdy wyjeżdża na latanie i nie dopilnuje ilości wypijanego płynu. Przed przyjazdem z nami tu, był dwa tygodnie w Macedonii, na Mistrzostwach Polski. Tam zapewne też się nie dopilnowywał. Martwi mnie jego stan. Sen, latanie, kilka słów i znów sen. To przecież absolutnie nie jest normalne! Niesamowicie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, niemal wręcz cudem i losu zrządzeniem, wśród naszych pilotów regionalnych jest jeden lekarz z Lwowa. O Bogowie – i to nawet urolog! Bierze Zbyszka w obroty. W kilka minut jest decyzja. Jedyna słuszna. Zbyszek jedzie do szpitala. Teraz, zaraz natychmiast. Przecież to nie jest normalne, żeby cierpieć z kamieniem, żeby sikać krwią i nie móc normalnie funkcjonować, bo nerka boli, jakby ją ktoś kijem bejsbolowym obił. Spogląda na nas trochę niepewnie. Nie martw się – poradzimy sobie. Z nudów, czekając będziemy latać. Albo zlatać. A jak trzeba będzie to się spakujemy i nawet do Lwowa przyjedziemy. I pomożemy. Przyjechaliśmy razem i nie zostawimy w biedzie. Zbyszek z nietęgą miną wsiada do auta. Jeszcze ostatni uścisk na pożegnanie, niezbyt bolesny kopniak w tyłek na dobrą wróżbę i kilka słów otuchy. Będzie dobrze. „Uważaj na siebie”… „To wy na siebie uważajcie. Czekam na wieści na geoblogu, jeśli będzie tam internet”… „Dobrze – będziemy cały czas w kontakcie. Przyjedziemy, jeśli będzie trzeba”… „To nara…” … jego czerwone auto zamigotało jeszcze światłami w tumanie kurzu poderwanym z ziemi. Potem Zostaliśmy sami. Zadziwiająco cicho zrobiło się wokół. Czas chyba się naprawdę zrelaksować i może wcześniej dziś pójść spać?

W ramach oczekiwania na werdykt lekarzy, zostając na Borżawie, postanawiamy zrobić mały przekwaterunek. A przynajmniej ja postanawiam. Namiot czas zamienić na mały pokoik. Łatwiej zostawić rzeczy bez nadzoru i łatwiej dbać o higienę. W panujących tu upałach zaczyna to być dość istotne.

Słońce chyba dało mi się we znaki, bo czuję się jakbym była na kacu, a mam raczej niedobory płynów niż nadmiary. Wyskokowe napoje tym bardziej nie wchodzą w takich temperaturach w grę. Pewnie stres związany ze zdrowiem druha i długie siedzenie bez zacienienia na startowisku wychodzą teraz „bokiem”. Czuję już, że w mojej świadomości rozsiada się wygodnie jedno dominujące pragnienie. Poprawia się, zadziera lekko głowę patrząc z góry na wszystkie inne, z wyższością, na którą nie mam siły się nawet zirytować. SPAĆ. W pościeli, w wyrku… jutro będzie pewnie lepiej… no i może jeszcze się polata?

Tuż przed przekroczeniem progu krainy snów ostatnia myśl wraca jeszcze do Zbyszka. Mam nadzieję, że bezpiecznie i cało dojechał do Lwowa. I że jutro będzie wszystko już jasne. Sen porywa mnie równie gwałtownie i emocjonująco, jak powietrze, gdy zanurzam się w nim chwilę po starcie. Zachłannie i pięknie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017