cały niemal dzień szwędaliśmy się bez celu...pogoda senna lekko i szarawa...
nie mogliśmy zdecydować się co robić...wchodzenie na górki po to bu utknąć we mgle, chmurach czy deszczu?... hmmm
jechaliśmy więc dalej, trochę tu, trochę tam...
postój przy rzece w kolorze koniaku...
zatrzymując się co kilkanaście kilometrów i kokosząc się jak z owsikami w tyłku dotarliśmy do Miseczek ;) powstał plan - idziemy na spacer bo już zwariować można bez chodzenia. Olać pogodę i to, że za dwie godziny będzie ciemno...
jakoś damy radę ;)
zostawiam auto na parkingu i ruszamy...
zanurzamy się w mgłę i szybko zaczynam tracić Przemka z oczu...jego tempo i moje tempo to dwa światy... mój jest w rozmiarze 35 i dlugości 68cm, a Przemka... nawet nie wiem o ile więcej, ale rozmiar jakieś 45 zapewne;)
na jego jeden krok przypada moich 5 ;)
ale na każdym skrzyżowaniu czy rozwidleniu - zawsze jest... jest i czeka... potem idziemy dalej... po chwili znów jestem sama... ale to też dlatego, że wszystko jest tak niesamowite w tej mgle... las, droga... aparatu już nawet nie chowam...
co chwilę staram się wyrwać rzeczywistości te kilka obrazków...zapamiętać je na karcie i zamknąć w kadrze zdjęcia...
czasami gdzieś ponad mgłą rozbłyskuje chylące się ku zachodowi słońce - wszystko z zimnej platyny przechodzi w ciepłe, przytulne złocienie...
w mgle wyrastał na wpół martwy las, przerażający i pełen tajemnic... albo pojawiał się strumień, ginący w nicości mlecznej kawałek dalej, oplatający sennie kamienie...
doszliśmy do schroniska - okropności po komunistycznej...
szybkim krokiem odeszliśmy - byle dalej od tego koszmaru.
zaczął powoli nadpełzać zmierzch...dotarliśmy do ródeł Łaby w granatowych oparach...jakoś podniośle i magicznie się zrobiło...
oto jesteśmy świadkami "narodzin"... początku...stąd woda wycieka aby później stać się rzeką...dorosnąć, urosnąć i wyżerać ziemię ziarenko po ziarenku...wynosić dalej - u morzu...
radośni zjadaliśmy rohliki z pomazanką popijając sokiem... robiło się przeraźliwie zimno...
czas wracać... równie radośni zorientowaliśmy się, że chmury odcięły światło księżyca a my nie mamy żadnej latarki...
ale damy sobie radę!!!
ramię w ramię, czasami chwytając się siebie nawzajem, czasem podtrzymując, rozmawiając o tak wielu rzeczach - schodzimy...
tym razem Przemek zwalnia i dostosowuje swoje tempo do mojego... zgrywamy się w marszu zaskakująco szybko.
mimo ciemności i wspinania się na barana żeby odczytać znaki przy świetle komórki, a może dzięki temu właśnie...cały spacer nabiera dodatkowego, pełnego emocji wymiaru...
powstają odczucia i wspomnienia, na długo zapadające w pamięć.
Docieramy do Miseczek.
Ponieważ ostatnie pół godziny rozmawialiśmy tylko o jedzeniu, docieramy szybko do auta i jedziemy!!!
jeeeeść!!!
po dotarciu do miasta sporo czasu zajmuje nam jeszcze znalezienie odpowiedniego miejsca które byłoby otwarte i z jedzeniem...
w końcu się udaje! ale dziś się łamię - zamiast tradycji wybieram nowość... zupa czosnkowa... rewelacja;)
potem jeszcze trochę autem trzeba pokrążyć i lulu...
oboje jesteśmy zmęczeni - ale i tak po raz kolejny rozmawiamy o dzisiejszym dniu i o tym jak ładnie i nietypowo było;)
ps. czy wspomniałam, że jednak raz się zgubiłam i musiałam dzwonić po wytyczne i się cofać?? nie? no to dobrze;) bo nie ma o czym wspominać... ;)