Poranek spędziliśmy włócząc się po polach...
póżniej postanowilismy odwiedzić teplice i Skalne Mesto...
spacer zaczął się zwyczajnie... jak większość nienerwowych, lekkich wypadów w których bardziej chodzi o miłe spędzenie czasu niż o zrobienie "kilometrów"...
nigdy nie byłam wcześniej w takim miejscu jak Skalne Miasto...
zaskakiwało różnorodnością form i pomysłów na ich interpretację. Oczywiście - nazwy sugerujące co dana skała przypomina jak dla mnie wielokrotnie były nietrafione... no bo jak komuś może przypominać nabój czy tam rakietę wyraźnie odróżniająca się sylwetka starca?? a kto widział żółwia na żabie?? przecież to w stu procentach jest lezący wielbłąd...;)
Zaczynało powolutku zmierzchać...
Postanowiliśmy iść sobie dalej, do innej - mniej uczęszczanej części tego kompleksu i wrócić sobie pociągiem do auta...pociągiem który oczywiście u Czechów nazywa się WLAK... ;)
zmierzchało coraz wyraźniej...
zielony szlak, którym zrobiliśmy kółko i wróciliśmy znów w sam środek skalnego miasta okazał się dobrym, a jedynie źle wykorzystanym tropem...
kawałek jeszcze raz i odbicie które wcześniej zignorowaliśmy...
Szliśmy spokojnie i pełni wiary w to, że spokojnie i bez nerwów dojdziemy do wlaków...
na rozdrożu dla draki skręcamy w szlak przez las...
zrobiło się szarawo-ciemnawo...
dotarliśmy do pięknego, pełnego ogromniastych głazów lasu... kończącego się dość nieprzyjemnym urwiskiem...
Przemek zaczął troszkę się irytować, rzucać pewnymi pomijalnymi tu sformułowaniami...
a ja się cieszyłam że nie jest nudno ;)
Byliśmy sprytni - mieliśmy jedną czołówkę...
byliśmy nie do końca sprytni - w czołówce wysiadały baterie...
klucząc i szukając szlaku - teraz już niebieskiego...w ciemnościach które zapadły gdzieś pomiędzy jednym zawracaniem a drugim, szliśmy wypatrując całą swą siłą oznaczeń...
czasem ginęły gdzieś i trzeba było zawracać...czasem Przemek hasłowo określał stan ducha - co również chyba pozostanie bez cytowania;)
czasem znajdowaliśmy znak, a czasem urwisko i zgubne przepaści... raz w ostatniej chwili Przemek cofnął się i uniknął runięcia 10 metrów w dół... stanęliśmy...
wracać po śladach? kluczyć w poszukiwaniu znaków??
Kluczenie wygrało jako bardziej ekscytujące - po śladach i tak byśmy nie wrócili bo kluczenie wcześniejsze było zbyt skuteczne...
Luna czasem uśmiechała się do nas pogodnie...nie pozwalając aboslutnie stracić humorów... ja bawiłam sie świetnie, nie przyjmując do wiadomości, że coś może pójść nie tak...
to tylko drobny spacer w okolicy Skalnego Miasta...no przecież to nie Himalaje ani jakieś arktyczne pustkowie...
prędzej czy później gdzieś dojdziemy...
No i dotarliśmy... zmęczeni, z nadwyrężoną kostką i zużytą do cna czołówką... szczęśliwi i głodni...
wróciliśmy do czekającego cierpliwie dizelka... on nas powiózł na najpyszniejszy obiad... Do Broumova... Smażony Syr z Hranolkami?? Jasne! tym razem wzięłam jakiś ołomuniecki...tak na spróbowanie... porażka...śmierdział fenolem a smakował jak fenol z solą...bleeee...!!!