Trochę się same w sobie zmieniły plany...
miałam jechać do samego Marrakeshu choć od mojego gospodarza z CS nie miałam żadnych wieści. Wiedziałam że i tak sobie poradzę...
Gdzieś jeszcze przed Zagorą autobus, którym wyjechałam ku nieszczęściu Jamala z pustnnego Mhamid, zepsuł się definitywnie... zapłąciłam za przyjemność podróżowania nim 130 dirhamów, i po 1- godzinach jazdy miałam dotrzeć do dużego miasta, do którego wcale mi się nie spieszyło...
ale autobus miał inne plany... coś w nim strzeliło, prychnęło i zabulgotało, a potem pan piłował silnik ale autobus stał w miejscu i tylko śmierdziało spalinami... biletowy pan poleciał po baniaki z wodą i dolewali i dolewali i dolewali... kierowca piłował silnik dalej, woda rozbryzgiwała się po obu panach praz kilku przednich rzędach pasażerów... wszyscy się gapili i czekali na dalszy rozwój wypadków. O dziwne - nikt nie narzekał... może przywykli? po dwóch, może trzech godzinach dolewania wody i rozbryzgiwania jej po wszystkim dookoła panowie radośnie stwierdzili że wszystko gra, zatrzasnęli klapę od silnika i ruszyliśmy dalej...
A ja patrzyłam jak ten mój Podróżny Pech chichocząc podskakuje radośnie i tańcząc niemal z tej swojej wyrodnej błogości przemieszcza się między siedzeniami w przód i tył... podśpiewując sobi epod nochalem z ukontentowania...
Z moich wyliczeń zaczyna wychodzić, że do Marrakeshu dotrę około 3 w nocy... słodko...
może by tak zmienić plany? przyglądam się mapie i postanawiam zostać na noc w Ouarzazat aby móc przełęcz pokonać autobusem w ciągu dnia i zobaczyć chociaż tą z dwóch ponoć najpiękniejszych dróg Maroka...
Obok mnie jak zwykle wolne miejsce... Ale ponieważ to ostatnie miejsce w autobusie, w Zagorze siada obok mnie młody czarnoskóry mężczyzna. Uśmiecha się nieśmiało ja się uśmicham również i tyle.
Po chwili, nieśmiało pytam: "do you speak english?"..."yes"...
No i się zaczęło... rozmowa potoczyła się początkowo w kierunku wyegzekwowania od przewożnika połowy sumy za bilet bo wysiadam w połowie trasy. Bezskutecznie... a potem zaczęło się od uzgodnienia pomocy w znalezieniu niedrogiego hosteliku... a potem... a potem to już dyskusja toczyła się na tak wiele tematów...
Nawet nie wiem kiedy dotarlismy do Ouarzazat.
I najciekawsze jest to, że koniec końców ide z Lahcenem - bo tak ma mój nowy znajomy na imię z nim do jego domu, do jego rodziny. Gdy to zaproponował - zawahałam się... ale potem popatrzyłam w jego oczy i zobaczyłam w nich dobro. I wszystko mówiło mi, że nie mam się czego obawiać. A rodzina przywitała mnie jakbym była na prawdę ich rodziną i akuratnie wpadła z wizytą...jakbym tydzień temu wyszłą od nich i teraz znów na herbatkę przyszła... a nie jakbym była obcą białą kobietą zjawiającą się z kosmosu... I znów przypomina mi się wieczór u Youssefa w domu, gsy suszyłam hennę na dłoniach... gdy nadali mi nowe imię Titrit - Gwiazda... faktycznie, spadam z nieba niespodziewanie... ale jest dla mnie miejsce przy stole i kawałek chleba... są rozmowy... Lahcen ma sporo rodzeństwa i mają ogromniasty dom... wiele setek metrów kwadratowych... najlepiej angielskim posługuje się jeden z młodszych braci Ibrahim, 24-letni młodzieniec o niezwykle sympatycznej i zawsze lekko uśmiechniętej twarzy... przychodzi też ich przyjeciel Abdul...mów wyraźnym amerykańskim akcentem. Po kolacji siedzimy w pokoiku komputerowym do późna w noc... czuję się tu na prawdę jak w domu, jak z rodziną... i aż dziwię się sama sobie, że zdecydowałam się pójść za nieznanym człowiekiem z autobusu do jego domu... Ale tak wiele zyskałam i tak bardzo się z tego cieszę! Widać tak miało być - martwiłam się o nocleg i o to co z sobą zrobić...ale moje kłopoty i zmartwienia same się rozwiązały. Opowiadam o tym chłopakom a Lahcen mówi, że w Zagorze odwiedzał brata. Brat prosił go żeby został już na noc. Ale Lahcenowi coś kazało iść na ten autobus i jechać do domu. Oboje się śmiejemy że już wiemy co... mieliśmy się po porstu spotkać i on miał mnie wybawić z opresji noclegowej :)
I zamiast tłuc się po nocy daleko daleko, znalazłam ciepło i rodzinę :)
o północy Lahcen przygotował herbatę... chyba najlepszą jaką w życiu piłam... dodał do niej zioła - którego do tej pory nie spotkałam jeszcze w herbatach - nadała tak cudowny smak... rozkoszowałam się nim wypijając szklaneczkę za szklaneczką ku uciesze gospodarzy... w końcu przyszła pora spać... z błogością wyciągnęłam się na moim posłaniu...
nade mną otwarte okna...zasypiam spokojna... Ibrahim jeszcze szepce że jest tuż obok, tak na wszelki wypadek...