3.00 nad ranem - znów śpiew muezina… Bożesz Drogi, jak on się drze…
6.00 rano – pobudka bo mamy wyjeżdżać w teren. Kierowca się spóźnia, więc jeszcze chwila drzemki. W końcu leniwie zwlekam się i doprowadzam do pionu. Mocna czarna herbata i już wszystkie trybiki zaskakują do pracy. Wyjeżdżamy z lekkim opóźnieniem. Adrian dodzwania się zniecierpliwiony i rozżalony bo w ramach bycia „zwartym i gotowym” wstał o 5.00. A tu już niemal 7.00!
Ruszamy. Kabul zachwyca, zadziwia i przeraża jednocześnie. O tej porze już ruch i gwar, handlarze się przekrzykują, niebieskie kobiety snują się niemal niewidzialne pomiędzy mężczyznami, dzieci lawirują gdzieś w tym wszystkim. Rowery, samochody, osły, piesi, policja, wojsko, śmieci – wszystko jak zwykle skłębione i splątane w tym jedynym w swoim rodzaju sposobie poruszania się po drogach publicznych. Każdy w swoją stronę, każdy musi pierwszy, a nad wszystkim góruje wycie klaksonów w dowolnej tonacji, głośności (im głośniej tym lepiej – oczywiście) i częstotliwości. Wybiliśmy się z przeszkodami, czyli jadąc po drodze której jeszcze nie ma, przez śmietniska i meliny okołokabulskie, przez pobocza i „chodniki”, poza miasto. Krótki przystanek na zakup śniadania – nieśmiertelna coca-cola i tutejszy placek zwany buloni. Jest to placek taki troche naleśnikowaty z pikantnym nadzieniem warzywnym. Pyszności! A na dodatek smażone w głębokim tłuszczu więc bezpieczne dla naszych europejskich przewodów pokarmowych. Zjadam połowę i wymiękam. Zostanie na później i też zjem :)
Jedziemy dalej. Docieramy do prowincji Kapisa, przejeżdżamy ją spokojnie, ja zaśliniłam przy okazji szyby zapatrzona w odległe, ale na szczęście przybliżające się ku nam szczyty. Mimo że jest to 35 stopień szerokości geograficznej i mamy drugą połowę czerwca, nadal widać śnieg, bielący się i skrzący w promieniach słońca. Jedziemy spokojnie – stan dróg i tak nie pozwala się rozpędzić zbytnio – mijając mniejsze i większe wioski. Chyba nazywanie tego miasteczkami to nawet przesada…No, może Kapisa (jako stolica prowincji) może zostać zaszczytnie określona tym mianem. Z Kapisy przez fragment Prowincji Parwan przebijamy się do celu naszego wyjazdu, czyli do Prowincji Panjshir. Po drodze wyraźnie widać, że jest to kraj poraniony wojną. Mijamy zbombardowane wioski, na których został dosłownie i w przenośni jedynie kamień na kamieniu, mijamy leżące i rdzewiejące czołgi, wozy opancerzone, zarastające już powoli lub obstawione stadem pasących się zwierząt. Mój niepokój tak przy okazji zachwytów i zadziwień, budzi rzeka. To ona jest celem mojego tu przyjazdu. O tej porze roku powinna być spokojna i niemal bez nurtu. A tymczasem, nadal wytapiający się na szczytach śnieg dostarcza taką ilość wody, że jest to raczej rwące i szeroko rozlane rzeczysko. No i masz…Ale jakoś te próbki na pewno się uda zebrać! Musi :)
Dolina Panjshir to piękno w czystej formie. Esencja harmonii delikatnie łączącej ze sobą przyrodę tej ogromnej górskiej doliny i ludność tu mieszkającą. Kolorystyka gór - ich czerwonawej czy czasem wręcz fioletowej barwy ostro kontrastuje z zielenią drzew, bielą śniegu i błękitem nieba. Domy w większości mają ten sam kolor co gleba – są z niej zrobione lub też zapylone i zabrudzone tak, że wyglądają jakby były z tej gleby zrobione. Ludzie ciekawsko spoglądają w stronę naszego auta. Nie dość, że dość dobre auto, to jeszcze w biała kobietą wewnątrz! Tak, tak, o kobietach w typie urody europejskim mówi się tu „biała kobieta”… wiąże się to zarówno z większą pobłażliwością jak i z większym bagażem zaczepek i gapienia się ostentacyjnie (najczęściej ze zdziwienia). Oczywiście wiąże się to też z traktowaniem takiej kobiety bardziej po ludzku. Bo w końcu nietutejsza…
Dolina Panjshir ma powód do dumy…To tu urodził się i wychował i stąd właśnie pochodził Lew Panjshiru, czyli Massoud – Afgański bohater narodowy, który uwolnił kraj od panowania Talibów i chciał zaprowadzić w nim pokój. Nie zdążył. Dwa dni przed wydarzeniami zapamiętanymi przez ludzkość jako „11 września” został zamordowany. Ponoć właśnie przez Talibów. To, że w pojmowaniu normalnego człowieka dopuścił się on ludobójstwa równie okrutnego jak ci specyficzni panowie, nie zmienia faktu, że naród go uwielbia. Jego twarz widać wszędzie: w witrynach sklepowych, na słupach, na mostach, samochodach, koszulkach… a najpopularniejsze czapki to tak zwane masudki (‘massoudki’)… Prowincja ta zabezpiecza się jak może, aby partyzantom uniemożliwić przemieszczanie się po tym terenie. Góry raczej ciężkie do przejścia, wręcz chwilami niemożliwe do pokonania, a jedyna droga prowadząca przez wąską dolinę, biegnąca wzdłuż rzeki jest pod stałym nadzorem partoli policyjnych i wojskowych, łącznie ze szlabanami i checz-pointami, na których sprawdzane są dokumenty i cel podróży. „Szmata” Adriana jako pracownika ambasady wiele nam ułatwia i dużo szybciej odprawiani jesteśmy przez mundurowych. Jedziemy coraz wolniej, przyglądając się z niepewnością rzece… Aby zebrać próbki potrzebuję raczej dna miękkiego – piaszczystego, mulistego…ale nie do diabła kamienistego po którym woda gna z prędkością i siła wodospadu :)
W końcu udaje nam się znaleźć odpowiedni punkt… zakole rzeczne, spokojniejsze, z dnem takim jak trzeba… Obok jest pastwisko, na którym leniwie wylegują się lub spacerują osły, kozy i krowy. Zjeżdżamy pod samą niemal wodę. Wyciągamy skrzynię i zaczyna się zabawa. Moje chłopaki z niedowierzaniem patrzą na moje poczynania, włażenie na boso do wody i w ogóle na całokształt wykonywanych przeze mnie działań. Adrian dość szybko łapie bakcyla „field-assistant” i pomaga jak umie – podpisuje pojemniczki, woreczki, koordynuje gdzie co jest w skrzyni. Kierowca zupełnie zdezorientowany po prostu się przygląda. Nic nie rozumie z tego co wyczyniają biali europejczycy…Fanaberie mają z nadmiaru cywilizacji, w dupach się poprzewracało… błoto zbierają i to z jakim namaszczeniem na dodatek… wariaci po prostu! :)
Robota idzie nawet sprawnie. Zajmuje nam około godziny. Gdy już mamy zamiar zapakować się do auta i odjechać, czeka nas mała niespodzianka. Kilka kóz stwierdziło, że nie ma lepszego miejsca na świecie niż to, pod naszym autem… I oczywiście z kozim zacięciem stwierdziły ze za nic na świecie (a jakże inaczej!) nie dadzą się stamtąd wyciągnąć. Nasz kierowca używał wszelkich środków mniej lub bardziej humanitarnych… po półgodzinnym użeraniu się z potworami i wyciąganiu ich naprawdę chamsko za rogi, jakoś się udało. Obrażone i kompletnie nie rozumiejące jakim prawem dokonaliśmy tego barbarzyństwa kudłate meczące nieszczęścia poszły na trawę. A my ruszyliśmy dalej. Znów nerwowo szukaliśmy miejsc nadających się na stacje badawcze i równie nerwowo odjeżdżaliśmy z pustymi rękoma z coraz to kolejnych punktów… Cały czas aparat na wierzchu… niemal cały czas w użyciu. Co chwilę zmiany obiektywów, zakładanie filtrów lub ich ściąganie… chłopaki patrzyli z pewnym podziwem i jednocześnie z pewnym politowaniem. A ja zachłystując się otaczającym mnie pięknem po prostu robiłam zdjęcia.
Późnym popołudniem doliczyliśmy się 4 stacji badawczych. Wjechaliśmy tak głęboko w dolinę, że rzeka miała tu już typowo górski charakter. Postanowiliśmy zawrócić. Korzystamy z okazji i odwiedzamy grób i mauzoleum Massouda. Potem w końcu czas na obiad. Lądujemy w jakiejś przydrożnej, ale sprawdzonej już przez chłopaków knajpce, gdzie oni uchachani zamawiają „golonkę”. „Golonka” okazuje się być krowim kolanem ugotowanym w wodzie czy też w czymś co miało być sosem, z kilkoma ziarnami ciecierzycy. Wygląda to dość obrzydliwie. Trzęsące się galaretowate „coś” z koścmi. Jest to chyba głównie ścięta temperaturą maź stawowa, trochę chrząstek, czasem nawet jakiś kawałek skóry, oczywista – z włosami ponoć drapiącymi w podniebienie… Ja dostaję kabuli – czyli ryż z rodzynkami i marchewką smażoną, w którym poniewierają się jakieś kawałki niesprecyzowanego mięsa. Ponieważ surowych warzyw nie powinno się za bardzo jeść, to nie wybrzydzam – wybieram mięso dokładnie i zjadam ryż. Jest raczej wczorajszy, ale popity coca-colą i zagryziony surową cebulą smakuje na głodniaka nawet znośnie :)
Wracamy do Kabulu. Wspominamy wydarzenia mniej lub bardziej wesołe z dzisiejszego dnia. Niemal na każdej stacji schodził się tłum gapiów. Najgorszy był jeden moment, gdzie zeszło się sporo młodzieży. Wypytywali nas o wszystko, łapali się za wszystko i szczerze mówiąc po prostu przeszkadzali. Wsiadałam do auta jako ostatnia. Jak zwykle z przodu. Niespodziewanie dla mnie podniósł się raban „jakim prawem ja siadam na przednim siedzeniu a nie na tylnim, skoro ze mną jadą mężczyźni?”… Zagotowało się we mnie wówczas, ale zmilczałam. Nie ma co zamieszek wszczynać… Śmiejemy się też wspominając ostatni punkt. Przyszedł do nas pasterz i pytał co robimy. Kierowca na ile mógł na tyle objaśnił, ale potem obaj usiedli na kamieniu z kompletnym brakiem zrozumienia na twarzach obserwując nasze harce na brzegu. To było w ogóle ciekawe miejsce. W rzece zatopiony był czołg, na obu jej brzegach leżały dwa jeszcze (przy tym tuż obok nas pasły się krowy spokojnie), a ja idąc po próbki omijałam ogromniaste łuski naboi – chyba czołgowych, nadal leżących smętnie i lekko pogniecionych na brzegu wody. Ponieważ punktów nie było za dużo, nasz kierowca zaproponował jeszcze jedno miejsce – koło Kapisy. Zgadzam się ochoczo! Aby dojechać do brzegu z którego będzie można zebrać próby, najpierw przejeżdżamy autem przez małą rzeczkę … taką do pół auta… normalnie jej tu nie ma, ale teraz akurat jest. Brzeg wymarzony – delikatnie pochylony, z drobnoziarnistym osadem pięknie klejącym się kożuchem biofilmu do stóp… (skrzywienie zawodowe czy jak?) … zabieram się do swoich zabawek a tu nagle zjawia się pan jakiś. Dość ostrym jak na mój gust głosem pyta co tu robimy, więc szybko otrzymuje odpowiedź. Jest niepomiernie zdziwiony, co powoduje u niego niezrozumiałą chęć pomocy dziwakom takim jak my. „Chcecie piasku? To ja wam przyniosę ile tylko chcecie!”… hmm – jakoś wolę sama to zrobić… ale dziękujemy ślicznie, wypowiadając magiczne słowo „taszakur” („dziękuję”) wielokrotnie i coraz dobitniej. Ciemność zapada niespodziewanie szybko, zaraz po zachodzie słońca. Podobnie jak w Maroko – nie ma tej długiej, typowej dla nasze szerokości geograficznej pory zmierzchu. Jest jasno, potem gasi się lampkę i jest ciemno. Szybko zwijam się z robotą, bo chłopaki nie chcą po ciemku wracać za bardzo. Uwinęłam się po mistrzowsku. Jedziemy już na drodze. Kawał za Kapisą oślepiają mnie światła z naprzeciwka. Widzę jakieś zielone światełko, jakby laserowego znacznika miotające się po nas. Myślę sobie – no, teraz to afgańce przegięli w tym swoim strojeniu aut (bo tu choinki to rzecz normalna)… po co tym jeszcze po oczach dają??? Już mam na nich złorzeczyć, gdy rozlega się huk wystrzału. Jeden. Krótki. Zamieram. Nie wiem nawet na pewno co słyszałam. Chłopaki również zamierają sparaliżowani. „What should I do now?” pyta nasz kierowca. Rozglądamy się po sobie i po tym co widzimy poza autem, czyli nie wiele w reflektorach tego co naprzeciw nas oraz wciąż miotającym się po nas zielonym laserze. Spokojnie. Jest dobrze, to był tylko strzał ostrzegawczy. Widzimy podchodzącą do nas sylwetkę. Umundurowaną. Adrian chce już machać mu przed oczami „szmatą”, ale prosimy żeby na chwilę się powstrzymał. Zostajemy zrugani od stóp do głów. Ale chyba udaje nam się z tego wyjść obronną ręką. Zbiega się niezły tłum (śmierdzących brudem tak na marginesie mówiąc) mężczyzn rozprawiających nad naszym brakiem rozumu. Rozeznanie sytuacyjne: wojsko zablokowało drogę. Czemu? Nie wiadomo… ćwiczenia raczej nie, bo nie pora na to. Oddawanie jakiegoś projektu – też nie bo ciemno… Chłopaki zaczynają przebąkiwać coś o jakimś „ID-ku”…słucham i słucham, aż w końcu pytam. Co to „ID-k”?... „bomba”… „acha”… co więcej dodać…
Nie wiadomo jak długo będzie trwała blokada. Jeśli to bomba którą rozbrajają… możemy tu i pół nocy kwitnąć.
Postanawiamy wracać inną drogą. Nasz kierowca mówi, że powinno być dobrze. Powinno? No, zawsze można trafić na fałszywe checz-pointy… Nie, nie, nie… na pewno będzie wszystko jak należy! Rozmowa jakoś słabiej się klei. Wszyscy jesteśmy po prostu cholernie zmęczeni. Dniem, pracą, nadmiarem wrażeń… docieramy do domu około 22.30… Pół przytomna segreguję jeszcze próbki, wkładam te co trzeba do zamrażalnika i marzę tylko o materacu czekającym cierpliwie. Sił mi starcza tylko na przebranie się, umycie i położenie spać… zasypiam jak dziecko… oby tylko muezin miał dzień wolny…