Wstałam późno, tak mi się wydaje. Ale według polskiego czasu jest 6.00 rano. Tu już po 9.00… spałam jak zabita – muezina nie słyszałam absolutnie!! Może częściej powinnam się tak sponiewierać żeby móc spokojnie spać całą noc?
Dziś leniwy i błogi dzień. Wiadomo jedynie, że wieczorem mam iść na „wieczorek zapoznawczo-przywitalny” do ambasady. Spokojnie się snuję, siadam do komputera i dłubię w nim lekko. Gorąco. Ciężko myśleć. Pył wciska się wszędzie i osiada na wszystkim. Najwięcej oczywiście na monitorze lapka… więc co chwile muszę go czymś przecierać. A nie wierzyłam, że tak wszystko się tu kurzy i brudzi. Ale też przypominam sobie przy odrobinie wietrznej pogodzie co się dzieje za oknem. Widoczność spada mocno, a z gleby podrywany jest drobny wszędobylski pył. Uświadomiono mnie, że to głównie pył z gleby, kurz i wyschnięte gówno… i to właśnie pcha mi się do ust, oczu, uszu… nie dziwi mnie, że zarówno kobiety jak i mężczyźni przysłaniają twarze… lepiej unikać tego świństwa.
Patrzę za okno i nie wierzę oczom...słyszam że ktoś ma przyjść kosić trawę... ale nie sądziłam... Widzę jakiś niebiesko-czarny siedzący na przeciw okien i wykonujący dziwne ruchy... po chwili orientuję się że to kobieta... kosiarka ręczna do trawy pracująca jednym ostrzem sierpokształtnym, o dużej wydajnośći i małym zuzyciu paliwa... ukradkiem robię jej zdjęcia. To przepaść o jakiej nie myślałam do tej pory. Różnica zarówno kulturowa jak i techniczna... ile lat temu u nas przestano takich sianokosów? tu to raczej trawokosy... widok tej zgiętej wpół kobiety skubiącej garść za garścią trawę aby ją przystrzyc, robi na mnie niesamowite wrażenie...
Cieszę się, że choć cztery stacje pomiarowe. Choć smutno mi trochę bo nastawiałam się na dziesięć. Trudno! Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby :D
Popołudniem chłopaki zabierają mnie na obiad. Jedziemy do czegoś co się zwie „Herat”. Ponoć tu będzie lepsze kabuli. I ponoć to po sałatce tu zjedzonej dostali oni takiej sraczki, że idea świata sprowadziła się do sentencji „nie ma na świecie dobra ani zła… jest tylko gówno” :D
Ale twardo zamawiamy właśnie sałatki ze świeżych owoców, kabuli dla mnie oraz kebaby dla chłopaków. Rozglądam się po sali. Wieje komuną i zapyziałymi czasami. Pierwsza sala do której weszłam na przedzie to sala męska… kilkadziesiąt par oczu wgapiło się we mnie. Poszłam więc za radą chłopaków dalej, spokojnym leniwym wręcz krokiem, żeby nie myśleli że się ich lękam. Usiadłam w mniej „lokalnej i naturalnej” ale dostosowanej do obecności kobiet części knajpy. No trudno. I takie doświadczenie będzie dobre! Po jakimś czasie dostajemy pomidory pokrojone w plasterki i ogórki. Do tego trochę zielonego chili do pochrupania… Od czegoś ponoć i tak muszę się w tym kraju zaprzyjaźnić blisko z kiblem. pan kelner jest niezwykle uprzejmy: nie dość że dostałam coca-colę jako pierwsza, to jeszcze kabuli też przyszło szybciej. Jakbym była obsłużona faktycznie z zamysłem pierwszeństwa… Niestety – zdaje sobie sprawę czysto przypadkowo zapewne. A może naprawdę chcą być europejscy? Może fajniej będzie właśnie tak myśleć :)
Po obiado-kolacji następuje część towarzyska wieczoru: spotkanie w ambasadzie :)
No dobrze, spotkanie przeradza się w sympatyczną potańcówkę do białego rana… ech, co to znaczy być „nową dziewczyną na ewidentnych niedostatkach kobiecej części polonii”… nie mam czasu nawet usiąść bo obtańcowywana jestem raz za razem. To bardzo miły wieczór. I specjalnie z mojej inicjatywy pojawia się sok zmielony z miąższu arbuzów…pychota! Co prawda podczas produkcji zapominamy o pewnych zasadach fizyki, takich jak sprężania i ciśnienia krytyczne, w wyniku czego kuchnia wygląda jakbyśmy tego arbuza chcieli przy pomocy c4 zmielić lub wypalili do niego odłamkowym prostym, ale co tam… :D ważne że humory dopisywały!
Wieczór zapisze się pewnie w pamięci ambasadorów jak i boru, który tu też przecież musi pracować i to 24 godziny na dobę :D