Kolejna wielka wyprawa po błoto...
tym razem się udało zebrać nie tylko Melanie ale też i moje próby!
razem z Mel zaczynamy stanowic dobry zgrany tandem roboczy:)
Jednak martwi mnie jedno... miałam szukac zmienności w gradiencie zasolenia... a tu dupa... gradientu zasolenia nie ma: niezależnie od miejsca w którym jestem zasolenie jest dość podobne... piekło szatani... dowiaduje się przy okazji, że tu zasolenie zmienia się bardziej zależnie od momentu pływowego... a woda w rzece wcale taka zupełnie słodka też nie jest ...
no trudno... może i tak się coś uda z tego wyciągnąć?
zbieram więć to błoto zawzięcie dalej, do woreczków, buteleczek, pojemniczków mniejszych i większych...
Beccy i Irv zbierają się wcześniej... Kończymy z Mel robotę i postanawiamy na fali dobrze wykonanej misji pojechać jszcze po dwie próbki w innej części estuarium...bliżej ujścia do morza... jedziemy... pełne nadzieji na wykonanie 200% normy :)
Z gps-ami w ręce szukamy i szukamy...w końcu brądząc w wodzie po kolana dochodzimy do wniosku, że jesteśmy za późno... pływ nie jest jeszcze wysoki, ale widać do tych punktów trzeba docierać przy najniższej wodzie...no trudno... lekko zawiedzione wracamy do auta, po dordze zahaczając o dodatkowe moje dwa punkty na plaży zwanej West Sands... tak roległej równiny piaszczystej dawno nie wiidziałam...jakiś kilometr do linii wody... a i to nie w najszerszym miejscu... zdążamy ledwo co przed znów spieszącym ku nam przypływem. Ale tym razem to twardy zbity piach, więc nie ma najmniejszego zagrożenia... Smutno nam trochę że te dwa punkty nie były dostępne...M45 i M47... dostaniemy je jutro! :)
a dziś sobota...
wieczorem idziemy z Beccy na grilla, którego oni nazywają "berrbekju" i poznam kolejnych szkotów. Beccy jest co prawda angielką, ale z kim przestajesz takim się stajesz i jej akcent powoli acz nieublagalnie zamienia angielszczyzne w szorstki, szeleszczacy bełkot:)
Docieramy niespodziewanie jako pierwsze do uroczej kartoflanej farmy. Krajobraz ładny, ale bez rewelacji - ot, pola i pola...
Rosie przygotowała sporą ilość jedzenia, my przywiozłyśmy szaszłyki - w tym zapowiadające się na hit (ponoć zawsze schodzą jako pierwsze) szaszłyki z minipomidorków i twardego białego sera koziego (cos na kształt naszych surowych oscypków)...ser pychota - nawet bez opiekania nie moglam sie od niego oderwac :)
zjeżdzają powoli pozostali grillowicze... okazuje się, ze to w sumie z okazji urodzin Rosie - bo większość sie gdzieś w przyszłym tygodniu rozjeżdża, więc świętujemy teraz.
Staram się nadążać za tokiem rozmów i rozumieć co się mówi, ale chwilami jest to niewykonalne. Aż wierzyć mi się nie chce, że tak bardzo może się wymowa i melodia języka różnić...
Przyjeżdża też para z 2-letnią córeczką Lexie... mama - Diane - ma tak niesamowicie twadry szkocki akcent... dowiaduję się że pochodzi z północnej Szkocji :)
fajnie rozmawia ze swoją córeczką - mówi do niej wolno i często powtarza i mam wrażenie że Lexie i ja jesteśmy na podobnym poziomie zrozumienia otaczających nas ludzi...
dowiaduję się przy okazji ze na nos mówi się "nuuz" i inne takie... ciekawie byłoby wrócić do domu i zajeżdżać szkockim akcentem :)
po jakimś czasie i po dwóch cydrach jakoś łatwiej mi zrozumieć co się mówi...
Szkoci to dość specyficzni ludzie, jak chyba wszyscy... panowie prowadzą zawzięte dyskusje o rugby i o tenisie (jeden z nich nawet specjalnie w czasie imprezy przenosi się z dworu do kuchni, żeby w telewizorze obejrzeć fragmenty z jakichś rozgrywek tenisowych) a panie rozmawiają o wszystkim... i o niczym... trochę jestem poza nawiasem bo nie znam się z ich znajmymi. Za to doskonale rozumiem się z 5-miesięcznym szczeniakiem labradora zwanym "Seamus", choc "Haggis" bardziej by do niego pasował :) Haggis znalazł zdechłego gołebia co dostarczyło niemałej rozrywki wszystkim oraz sporo pisków i pokrzykiwań paniom :) następnym jego znaleziskiem była zużyta szczoteczka do zębów, przybrudzina ziemią, która stała się na chwilę jego ulubionym gryzakiem. Na jakieś 20 minut. Potem przerzucił się na szmacianą lalkę Lexie co wywołało oburzenie pań, płacz Lexie i niezdecydowanie co do sposobó postępowania panów. Lalka została ku nieszczęściu haggisa w końcu mu odebrana i biedak przerzucił sie na obgryzanie i podkopywanie pobliskiego krzaka jakiejs trawistej rośliny. Jego starszy kolega natomiast był bardziej sprytny...Jego podstawowym zajęciem było żebranie o jedzenie. Dość z resztą udatnie przeprowadzane dostarczało stosu przysmaków. A jeśli nawet nie... to psisko samo sobie z talerza zabierało na co miało ochotę...
Na stół wjeżdżają coraz to inne pyszności: kilka gatunków pieczonego mięsa w formie do hamburgerów, zwykłej, szaszłyków, bekonu... są i moje vege-szaszłyki oraz zakupione specjalnie na tą okazję vege-kiełbaski sygnowane przez Lindę McCarthney...dużo lepsze od dostępnych u nas vege-parówek w puszcze...
Szkoci, może i reszta angoli też, jedzą baaardzo dużo... nie odpuszczają żadnego posiłku, a jeśli w międzyczasie uda się wcisnąć jeszcze jakiś to bardzo chętnie... z pewnego rodzaju zadziwieniem patrzę na pochłaniane bułki, mięsiwa wszelakie, popijane piwem i winem, do tego na stół wstawione zostają sałatki: świeża zielskowa, kartofłana z majonezem, jakaś z fasolkami różnymi, i z mozzarellą... do tego czipsy, salsy, hummus (kóry niespodziewanie dla mnie zadomowił się bardzo mocno w ichniej kuchni), oliwki i feta...
a jak już się przez to przeszło, to czas na słodkości... ciasto czekoladowe oraz coś jak tara czekoladowa na białym spodzie, do tego ciasteczka kruche - czekoladowe, a jakże by inaczej oraz ciasteczka maślane...
i tak to sobie siedzieliśmy... w między czasie przyszła mgła i wszystko spowiła w przytulnym welonie z wełny... bawiliśmy się do północy...
potem wszyscy grzecznie rozjechali się do domów... jakoś nie po naszemu :)
ale było bardzo sympatycznie...czułam się tak nażarta, że ledno mogłam się ruszać...ja przynajmniej po śniadaniu w sumie nic nie zjadłam...ale Beccy która swoim zwyczajem nie przepuszcza żadnemu posiłkowi powiedziała, że przegięła...
ja się nie dziwię... uffff....