Lotnisko Longyearbyen… niesamowity tłok… ludzi tak wielu, że ledwo mieszczą się na tej maleńkiej przestrzeni. W tłumie odnajduję się z koleżankami z mojego instytutu – przyleciały samolotem wcześniejszym, który w wyniku pewnych niedociągnięć przy lądowaniu niemal godzinę trzymał ludzi więc nawarstwiło się nas wszystkich…
W tłumie odnajdujemy się również ze znajomym Klemensem, który okazuje się być jednym z naszych współtowarzyszy… Zaraz po nim wita się z nami reszta wrocławskiej załogi: Henio Marszałek (którego się tak obawiałam ze względu na notoryczne pisanie do mnie maili z suchym wstępem „Pani Katarzyno”), Michał oraz Mirek… jakoś od razu wiem, że będzie dobrze… że przez te kilka wspólnych dni będziemy stanowić dograny zespół. Chwilę później Justynka mówi mi „Ja już wiem, że my tam będziemy za krótko…” pewnie ma rację!
Postanawiamy kiblować na lotnisku do rana, bo po rozmowie z naszym transportowym jachtem wiem, że będą po nas około 10 rano.
Oglądamy film, gadamy… Jednak o 5 rano wyganiają nas definitywnie – zamykają przybytek i won! Człapiemy na nabrzeże, gdzie powinien po nas przybyć dzielny czerwony demon zwany oficjalnie Eltaninem. Będzie nawet wcześniej bo około 8.00. Turbodoładowanie ma jakieś, czy jak?
Dociera tak, jak mówił. Przysypiając na workach z cementem dostrzegamy mknący czerwony punkt. Oto jest. Pakujemy się, Zwierzu i Michał (jego załogant) idą się wykąpać i mam nadzieję, że niebawem wyruszymy. Płonne są moje mrzonki… wszystko rozwleka się w czasie: kąpiel, zakupy i inne nie zrozumiałe dla mnie czynności i dyskusje. W końcu około godziny 18.00 (Czyli 10 godzin po dotarciu do nabrzeża) odbijamy i ruszamy w kierunku na Hyttevikę…
Czuję tę samą co zawsze radość. Znów dane mi będzie poczuć tak wyraźnie piękno i silę natury… obserwować ją w swej surowej, niemal nie zmienionej od tysięcy lat formie… Patrzę na stoki wzgórz … widzę Żebra Ziemi… znów niemal dostrzegam ich spokojny, falujący rytm… jak delikatnie, niemal niedostrzegalnie unoszą się i opadają... Dostrzegam znaki obecności tych, o których dawno zapomniano… w końcu to jest Siedziba Samotnych Bogów… to tu przywędrowali – do swojego ostatniego ziemskiego zacisza… to tu spacerują i snują historie dawnych dni…
Z miejsc dotąd przeze mnie odwiedzonych tu najsilniej odczuwam pokorę wobec przyrody i tu doświadczyć mogę ciszy wypełniającej każdą komórkę mojego ciała… oczyszczającej i uwalniającej… pozwalającej czasem odnaleźć siebie… poruszającej niczym najpiękniejsza muzyka.
Płyniemy… przenosimy się w inny świat. Świat, w którym stanowić możemy tak wyraźnie kolejne i nie koniecznie ostatnie ogniwo łańcucha pokarmowego… w którym jesteśmy jedynie cząstką złożonego perpetuum mobile, zwanego ekosystemem.
Moje myśli gnają kilometry przede mną… Wiem, że nie będę tam gdzie rok temu, że będzie inaczej… ale i tak cieszę się… otwierają się szuflady wspomnień… widok lodowców wślizgujących się w morską wodę…Wiatr rozpędzony pomiędzy szczytami gór dumnie wznoszących głowy do rozświetlonego słońcem nieba… Znów tu jestem…