Pobudka jak to ostatnio leniwa… ale dziś możemy sobie na to pozwolić! Do Tromso tylko 60 km a czasu mamy dość:) jemy więc na śniadanie jogurty z pozostałym chlebem, myjemy się w – nazwijmy to rześkim – potoczku i ruszamy. Do Tromso!!!
Po pierwszych śliwkach-robaczywkach w końcu trafiamy do naszych siostrzyczek… Jak zawsze uśmiechnięte i pełne pomocnego dobra w sobie. Jak zwykle proponują obiad i prysznic i pralkę… jesteśmy wniebowzięte!!! Po doprowadzeniu się do równowagi, czyli po odmakaniu i szorowaniu, pyszny obiadek: chłodnik oraz ryba po grecku (ja wyjadłam tylko sos, bo ryba to zwierzę) oraz deseru w postaci serka homogenizowanego o smaku waniliowym wymiękam… jestem obżarta… Justynka chyba też :)
Teraz turlamy się do auta – czas na małe przepakowanie: trzeba zrobić segregację na to, co jedzie z nami oraz to, co definitywnie zostaje. Dociera do nas Pati – koleżanka która od jakichś trzech lat tu mieszka i doktorat dzierga. Przenosimy się do niej, spacerujemy, przygotowujemy obiado-kolację wspólną… taki rodzinny relaks w sumie:) I znów napychamy się nieprzyzwoicie, ale wszystko takie pyszne!!! A Pati zrobiła jeszcze takie ciaaacho!!! Koniec końców doturlałyśmy się ostatkiem sił do auta Pati i Mathiasa, zostałyśmy odtransportowane na lotnisko i wszystko jakoś tak gładko posżło! Nad Tromso w międzyczasie zeszła mgła, z samolotu widziałyśmy jak przelewa się gęstym oparem pomiędzy kruczymi szczytami gór i zajmuje coraz to nowe doliny… dotarła do wody i wkrada się na nią łapczywie pochłaniając centymetr za centymetrem…
Lecimy w stronę słońca… do miejsca, gdzie słońce nie będzie zachodzić, gdzie spacerują polarne niedźwiedzie i gdzie lodowce wślizgują się cicho w słone wody odwiecznego oceanu… na Spitsbergen… oto kończy się tom Norweski…