Wylot do Cancun jest lekko opóźniony. No trudno – ważne że jest, bo sporo odwołanych widziałam… a ludzie z gejtu obok mają informację, że ich lot opóźni się o jakieś bagatela… 7 godzin (jak na razie).
Martwię się trochę tym, że mój telefon nie łapie tu żadnych sieci. Zaczyna mnie trochę to denerwować. Nawet w UK mam wciąż problemy z połączeniami… Informacja dla tych co mają PLAY – chyba na czas wyjazdu lepiej zaopatrzyć się w konkurencję (myślę że jak byłam w erze czy plusie to jednak lepiej to działało) lub z góry założyć zakupienie lokalnego pre-paida na miejscu. No jak zostaje się gdzieś na miesiąc to nawet opłacalne:) Ale na dzień dobry nie ma się kontaktu ze światem.
Pakujemy się do samolotu w końcu…mam 3 siedzenia dla siebie ale na razie nawet nie wiem kiedy - zasypiam na siedząco… budzę się gdzieś pod rozgwieżdżonym niebem setki metrów nad ziemią… rozkładam się wygodnie i mimo dokuczającego lekko chłodu klimatyzacji i braku jakichkolwiek kocy zasypiam spokojnie na niemal cały lot.
US Airways zdecydowanie nie są moim ulubionym przewoźnikiem: do uwag wcześniejszych trzeba dołączyć jeszcze brak właśnie kocy nawet awaryjnie na pokładzie, brak podnóżków na każdej z tras (co może wydawać się drobiazgiem ale na długich trasach ratuje nogi od zmęczenia i zdrętwienia), brakiem czegokolwiek do zjedzenia czy picia na 4-godzinnym locie (jedynie za opłatą) i chyba na tą chwilę to tyle…
Lądujemy w Cancun… O Matuchno – Meksyk!!!...
Wypełnione formularze oddaje się tu sprawnie i nie ma aż tak sformalizowanego biurokratycznego zadęcia tutaj. Wypełniam Jeszcze świstek lekarski dotyczący świńskiej grypy i wychodzę. Ciepło… od razu zostaję zaczepiona o taksówkę…natrętnie zaczepiona…
No, gracias… ale może jednak… tanio, za 30 dolców… taniej? Za 100 peso (czyli jakieś niecałe 10 dolarów)… Na szczęście od Manolo wiem, że mogę wziąć autobus za 35 peso więc odmawiam i czekam na busik do terminalu 2, gdzie są autobusy. Dołącza do mnie para około 45-50 letnia w typie ludzi jogi i kontemplowania swojej karmy… bardzo sympatyczni. W końcu wspólnie wynajmujemy taksówkę (bo do miasta autobus dopiero za prawie godzinę), Rem (czyli joginistyczny pan) stargowuje się do 150 peso za nas wszystkich – brawo! Oczywiście mój telefon nie działa. Z telefonu Rem nie idzie się dodzwonić pod żaden z numerów. O diabli… I co teraz? Ano udaję się z nimi do ich hotelu (Nest – też o nim myślałam jak nie miałam gdzie nocować) i tutejsza dziewczyna z recepcji pomaga mi się skontaktować z Manolo. Udaje się!!! Hura! Jestem ocalona :) dziękuję wszystkim za pomoc i już po chwili pakuję się do auta Manolo i jedziemy do domu…
Manolo i Eryk to dwaj artyści – rzeźbiarze i malarze mieszkający w dopiero co kupionym wspólnie domu. Mają dwa psy, sześć kotów, trzy papugi, jedenaście żółwi i możliwe że o czymś jeszcze zapomniałam – wszystkie niemal zwierzaki są z odzysku (czyli odratowane z ulicy): na przykład jeden z żółwi trafił do nich po huraganie – pływał w ulicznej kałuży…
Zasypiam gdy mój budzik woła mnie do pobudki…
Między Polską a Cancun jest 7 godzin różnicy.
W nocy jest tak jak u nas w lipcu-sierpniu… cieplutko ale orzeźwiająco… tak letnio… A ci mówią że to zimowa pogoda… buhahhaa…
Tylko jeszcze sennie dopowiem, że moje łóżko wstawione jest po prostu w duży wykusz okienny, więc z 3 stron otaczają mnie szyby za którymi szeleszczą liście ogrodowej roślinności… mmmmmm… cudownie…