Nad ranem budzą mnie hałasy jakieś i piski… po chwili orientuję się gdzie jestem i dociera do mnie, że odgłosy za oknem to poranne rozruchy pomiędzy dzikimi papugami… patrzę za szyby… moje okno zacienia… kokosowa palma… na której dojrzewają właśnie owoce…w oddali widzę rośliny z naszych doniczek… niektóre kwitną… Jak tu pięknie… dostrzegam kątem oka nieznaczny ruch tuż przy szybie: przyglądam się i po chwili dostrzegam – małego, brązowego gekona wspinającego się po gałązce… nie większy od mojego palca… uśmiecham się radośnie i przyglądam się jego wędrówce.
Na śniadanie herbata malinowa i pół papai. Pycha!
Papugi moich gospodarzy pogwizdują na mnie jak chłopaki na ulicy, po chwili zaczynają miauczeć i szczekać. Gęba cieszy mi się od ucha do ucha:)
Z pokoju wyłania się kolejny mieszkaniec: Josh... kiedyś był z USA, teraz raczej jest z Meksyku :) rozmawiamy chwilę o wszystkim i o niczym.
Snuję się trochę po domu w końcu postanawiam wyruszyć... zobaczyć miasto i sprawdzić jak dotrzeć do hotelu konferencyjnego w taz zwanej zonie hotelowej...
Wchodzę jeszcze na moment do kuchni i co widzę??? Ano na środku podłogi siedzi sobie mały gekonik taki jak ten poranny i ma sobie za nic że jest w czyjejś kuchni! Na mój widok, a raczej ruch wpada w lekki popołoch i szybko znajduje schronienie w przepastnych czeluściach szpar pod lodówką... rozczulam się i rozpływam w kałużę ze szczęścia :)
W mieście gubię się w kilka minut ale potem jakoś trafiam na przystanek który wiezie mnie do tejże strefy, na bulewar Kukulkan - czyli nasyp pomiędzy laguną i morzem Karaibskim. Faktycznie - tak jak mówili moi gospodarze - zabudowany tak jak tylko w koszmarach sennych można sobie wyobrazić... budynek na budynku, moloch na molochu... laguna jest tak osłonięta, że nie dziwię sie iż zaczęła gnić - bezruch spowodowany obecnością wielkich budynków nie wychodzi nikomu na dobre...
W końcu wysiadam z autobusu - widzę ogromny budynek Hiltona... obrzydliwy jak dla mnie... w sumie to mało tu ładnych rzeczy patrząc w moich kategoriach. Idąc do hotelu znajduję dwie: rozleniwione iguany zalegające na chodniku... leniwie się przesuwają na bok tak, żeby ich nie zdeptać... No nie mogę!!! znów rozpływam się troszkę w kałużę... no bo jak tu się nie rozpłynąć??
Idę i poszukuję dojścia do plaży. Nie jest to proste. Mijam różne palmy, inne rośliny, wsród których wrzeszczą jakieś nie znane mi ptaki...
Tu wszystko jest tak inne... tak zupełnie odmienne od tego co spotkać można w Europie...piasek plaży do której w końcu udaje mi sie trafić jest tez inny - bo z pokruszonych koralowców, mewy też jakieś inne... woda... och na Boga... ten kolor...
spędzam tu chwilę ale szybko mam dość tłoku, basenów, bogaczy budynków jak w centrum Warszawy. Zmykam. Może jeszcze zdążę na ta drugą plażę? o której wspominal Manolo? ano zobaczymy...
W centrum spowrotem czuję się już dobrze. Ludzie są tacy mili, pomocni i usmiechnięci... zagadują, pytają czy pomóc... robię zakupy i do domu docieram na tyle późno, że juz nigdzie nie idę...
Jutro znów plany szerokie, więc się lepiej przygotuję!
na obiadek przygotowuję sobie tortille z nadzieniem z cebuli i pomidorów z patelni a na dokładkę po kawałku wszystkich czterech gatunków sera... pychota!!!!
Zaczynam sie robić śpiąca i wówczas dociera do mnie, że w Polsce jest trzecia w nocy... a tu późne popołudnie...
odpoczywam....
ps. ptaki które widziaalm:
ten czerwony to:
(Cardinalis cardinalis syn. Richmondena cardinalis) – mały ptak z rodziny kardynałów, wcześniej zaliczany do trznadlowatych. Zamieszkuje południowo-wschodnią Kanadę, Stany Zjednoczone na wschód od Gór Skalistych, i od Meksyku na południe aż po Belize. Introdukowany na Hawajach, Bermudach i w Kalifornii.
Występuje na obrzeżach lasów, w zaroślach, ogrodach i na bagnach. Osiąga ok. 20 cm długości. Posiada charakterystyczny, zaostrzony czubek. Samiec upierzony jest jaskrawoczerwono, a samica czerwonawo i oliwkowobrązowo. Pary ptaków odzywają się przez cały rok głośnymi gwizdami.
Żywi się owadami, nasionami i owocami, a także pączkami roślin i kwiatami. W ciągu roku wyprowadza nawet 4 lęgi.