Niedziela, więc czas na małą wycieczkę.
Wstaję jakoś o 7 rano i zbieram się na przystanek. Oczywiście, zanim znajduję drogę, zanim trafiam na odpowiedni z przystanków i zanim dociera tu tak zwane "collectivo" mija sporo czasu. Cel wyprawy - ruiny Majów w Coba i w Tulum.
te pierwsze to znajdujące się w środku dżungli resztki niewielkiego miasteczka z piramidami, a te drugie to forteca nad samym oceanem... Jestem obu niezmiernie ciekawa...
kolektywnym vanem dojeżdżam do Plaja de Carmen, cena za przejad to 35 peso.
tu od razu sprawna przesiadka na kolejny kolektyw i kolejne 30/35 peso. Tym razem wprost do Tulum. Tulum to niewielkie ale bardzo ładne miasteczko, już z tych miasteczek które są miłe... kolorowe wystawy i dużo ludzi z rysami indiańskimi, a może maya? nie wiem... ale wygląda tu już ciekawiej niż w nowoczesnym, niewielkim ale głośnym Cancun...
Okazuje się, że kolektywy do Coba nie jeżdżą, a autobus dopiero o 13.00. Normalnie jeżdżą co godzinę, ale dziś niedziela i to długiego weekendu. na stopa sie ponoć nie bardzo da (informacja od Włocha pracującego w informacji) więc snuję sie po ulicach. Co chwilę odpowiadam na uśmiechnięte "Hola" od przechodzących obok ludzi. Przyglądam się ręcznie zrobionym kocom, bluzom, kapeluszom i wielu wielu innym wyrobom. Postanawiam, że gdzieś kupię sobie bluzę - tą moją wyrzucę, bo już bardzo zniszczona... ale zobaczymy...
Bus z Tulum jest droższy i niby bardziej komfortowy (no i co z tego?) w obie strony do Coba płacę 82 peso...
a propo cen...
byłam wczoraj w sklepie i ceny są nawet przystępne...
kilogram pomidorów - 12 peso
kilogram bananow mini (smacznych jak diabli) - 16 peso
pudelko pieczarek to 46-50 peso (troche drogo)
opakowanie tortilli mozna juz od 10-12 peso dostac...
przelicznik: 1 peso = 0.21 złotego
acha - no i biedaki te nie maja dobrego chleba ani sensownego pieczywa...
przynajmniej takie na początek odnoszę wrażenie...
wracając do Majów...
jak można się spodziewać wszystko uczesane z lekka pod turystów. nawet ścieżki w dżungli... ale spoko...
autobus powrotny (ostatni tego dnia) mam za półtorej godziny, co wymusza kurcgalop wokół zarośniętych chaszczami ruin. Oczywiście widząc jakąś odchodzącą w bok ścieżkę pakuję się w nią i po chwili na prawdę przedzieram się w dziczy... Docieram do brzegu wody jakiejś i wypłaszam niechcący wygrzewającego się w słońcu gekona... o, przepraszam... nie chciałam... Cichcem wycofuję się, i po chwili zupełnym przypadkiem bez czekania na zielone światło pakuję wprost na autostradę… mrówczą autostradę… kilka pasów ruchu przecina sprawnie drogę spacerową dla ludzi, a tłok tam jak na krajowej siódemce w majowy weekend… nieprzerwana rzeka zapracowanych stworzeń szeleszczących tupotem milionów odnóży przelewa się w lewo i w prawo od miejsca gdzie stoję… zapatrzona szybko zostaję doprowadzona do porządku przez funkcjonariuszy ruchu drogowego którzy pokąsali mnie w duży palec u nogi… no dobra, dobra… już sobie idę… Poświęcam teraz już całą uwagę kolejnym prastarym budowlom wyzierającym spomiędzy roślinności…
Biegiem zdążam na ten cholerny autobus i wracam do Tulum. Pan kierowca jest na tyle miły, że słysząc mój kaleki hiszpański (a jednak domyśla się co chcę powiedzieć!!!) postanawia pomóc biednemu zagubionemu dziecku i wysadza mnie tuż przy drodze na ruiny nadmorskie. Cudownie. po drodze zakupuję schłodzonego kokosa, pan obcina go fachowo i zaopatruje w słomkę... uśmiechnięta idę dalej... pod prąd - bo całe rzesze turystów wracają. Tak, wiem że już zamknięte ale ja na plażę... odpowiadam po raz któryś pomocnym i natrętnym ludziom mijającym mnie co chwilę.
Niestety - większość terenu jest pogrodzona "teren prywatny - wstęp wzbroniony" bujam się tak przez jakieś dwa kilometry i w końcu przez jakąś hotelową furtkę dostaję się na plażę... pięknie... ruiny Majów w sumie niemal nie widoczne, ale przynajmniej patrzę sobie na palmy pchające się bezczelnie na piaszczysty brzeg ku słonej oceanicznej wodzie.
Jakie wrażenie robią ruiny? Sama nie wiem... czekałam na nie i tak bardzo chciałam spokojnie usiąść i bez pośpiechu pomyśleć - poczuć ich siłę i piękno... nacieszyć się tym, co tak niecodzienne... pośpiech zniszczył to niemal... ale i tak spoglądając na 80-metrową piramidę porośniętą palmami, krzakami z naszych doniczek, lianami i porostami... poczułam swoisty respekt i pokorę... usiadłam w Coba tylko na moment, żeby wsłuchać się w otoczenie... cudownie... poczułam się po prostu szczęśliwa... nie bezgranicznie ani ostatecznie - po prostu było mi przez tą chwilę dobrze...
Z plaży wracałam w ciemnościach po drodze w hałaśliwej i jednak obcej mi dziczy - niedaleko miasta - jasne, ale jednak nikt by nie usłyszał w razie potrzeby... w sumie czego się bać? ludzi tu nie ma bo poszli do domów, zwierzęta - no tak, ale jakie? dużych drapieżników nie ma, są pająki, węże może coś tam jeszcze czego w ciemności mogę nei zauważyć... no to luz - dam radę :) raźniejszym krokiem idę w stronę cywilizacji otoczona hałaśliwym ptactwem nie znanego mi rodzaju...
Kierowca autobusu do Cancun postanowił wyprawić nas na biegun w odwiedzin do pingwinów. było tak zimno, że nawet zasnąć nie mogłam... przykryłam się chustą i kurtką i ledwo to pomogło... połowę drogi spędziłam na rozmowie z pewnym czilijczykiem imieniem Jose:) chyba kolejnego do CouchSurfingu zwerbowałam :) i dobrze!
do domu docieram umęczona, powłócząc nogami... poznaję Heather - biologa ssaków (dotąd głównie morskich), która właśnie zaczyna ciekawy projekt nad umuzykalnieniem zwierząt wszelakich - zaczynają od słoni w waszyngtońskim zoo... odpadam... herbata i w końcu coś do zjedzenia i przepraszając grzecznie idę spać... jutro zaczyna się konferencja…