Do pionu doprowadzamy się jakoś koło 9.00… wszyscy – poniekąd zmuszeni przez Nene… Kto zacz Nene? Ano brzdąc dwuletni należący do Eryki i Huan Carlosa…nene znaczy tyle co dzieciatko, maleństwo, chłopczyk… Nene sam się nazywa Nenem i wszystko przywłaszcza sobie w pięć sekund… jest strasznie zaborczy i roszczeniowy no i nie może pół minuty bez mamy wytrzymać… jak tylko znika z pola widzenia to od razu podnosi się lament „Mami….Maaami!!!!”…
No ale wracając do wątku – zebraliśmy się a gospodarze stwierdzili że odwiozą nas aż do samego końca i przewietrzą syna w międzyczasie. No to jedziemy! Wszyscy w ich terenowym aucie, przy czym Gerardo jedzie w bagażniku. Korków nikt nie przewidział, a już na pewno nie takie. Trasę, którą ponoć normalnie pokonuje się w 40 minut do godziny jedziemy ponad 4 godziny. W smogu, spalinach, tłumie i gorącu. No może dla nich 27 stopni to żaden upał, dla mnie jednak już tak. Pocieszeniem dla sklejonych już z głodu żołądków są oblaty – czyli nasze opłatki, koła złożone na pół z miodem i nasionami dyni po brzegach… w kolorach tak oczojebnych że aż boję się jeść… zielenie w kilku odcieniach, róż, czerwień, pomarańcz, niebieski, folet, żółć… chyba nie chcę wiedzieć czym tą mąkę farbują…
Wczesnym popołudniem docieramy do miejsca gdzie zjadamy śniadanie. Pocieszne miejsce pełen lokalnego folkloru… jak zwykle wszystko niechlujne i takie prowizoryczne… zarówno ściany budynku jak i ceraty oraz przychodzący natrętnie akwizytorze dóbr wszelakich: owoców, warzyw, drewnianych węży i krokodyli, papierowych i słomianych kwiatków, koszy, plastikowych zabawek, nalewek ze wszystkiego… takie spożywcze mydło i powiedło… Gerardo zakupuje awokado i jakis tam jeszcze owoc. Na stół zaczynają wjeżdżać potrawy… cztery rodzaje tortilli wraz z sosami, miskami frijole (czyli papki z ciemnej – niebieskiej – fasoli) i lemonkami… do tego napoje i wersje mięsne dla pozostałej trojki (ja wraz z Kasią i Gerardem mamy obóz bezmięsny)… stół u cioci na imieninach? No jakoś tak…po 15 docieramy w końcu na miejsce. Dopełniamy jeszcze tylko formalności wypełnienia formularzy wejścia do Parku Narodowego Popocatepetl y Itzaccihuatl i już dalej… Ci naprawdę odwożą nas najdalej jak się da… pniemy się mozolnie autem w pyle wulkanicznym i po kamienistych wybojach drogi do nikąd… zatrzymujemy się na 4000 tysiącach metrów… nabożnie wysiadamy i zachłystujemy się rzadkim powietrzem… rozglądamy… a tu knajpa… buahahhaaa… to tylko tu chyba możliwe… dla ewentualnych smakoszy i głodomorów tortilla z frijole albo inne przysmaki… :) ale numer! Wypijamy po czymś czekoladopodobnym - robionym oczywiście z fasoli i żegnamy się. Oni w korku drogi powrotnej do domów, a my z namiotem tu… przy reesztkach światła rozbijamy obóz w pustoszejącym otoczeniu skleconej z drewna i cementu budy o systemie otwartych ścian. Siadamy na kamieniach i gapimy się na zachód słońca utulający wszystko w fioletach, szarościach i na końcu w czerniach… czuję że mój organizm zauważył delikatną różnicę w jakości wdychanego powietrza oraz wysokości na jakiej przebywam. Jest Mo raczej słabo ale jakoś dam radę! Z rsztą i tak zaraz idziemy spać żeby rano się zebrać i pójść dalej. Chowamy się do śpiworów i oboje wiemy, że ta noc do najcieplejszych należeć nie będzie…