Wiedziałam, że łatwo i przyjemnie nie będzie. Jednak tego co nadeszło wraz z głębią nocy nie spodziewałam się w żadnym ze scenariuszy. Dojmujące zimno chłodzi rozpaloną głowę huczącą ostrym, wrzynającym się w samo centrum czaszki bólem… każdy ruch powoduje falę mdłości… leżę wpatrzona w ciemność i wściekam się na obrazy nahalnie pchające się przed oczy: knajpa gdzie jedliśmy, zapach smażonego mięsa, smak frijole, awokado i tych cholernych tortilli… szybkim ruchem otwieram drzwi i odbiegam dwa kroki. Dalej nie zdążyłam… zawartość żołądka miesza się teraz z wulkanicznym pyłem, a ja zaciągam w nozdrza zimne nocne powietrze… pomaga.. na chwilę… zanim postanawiam wrócić do namiotu mam jeszcze dwa napady skurczów żołądka… zawijam się obolała w śpiwór i próbuję znaleźć pozycję, w której nie czułabym żołądka ani eksplodującej co chwilę głowy. I tak mija dwadzieścia minut… potem znów pospiesznie otwieram namiot i odbiegam, znów jakieś dwa – trzy kroki… w żołądku już nic nie ma ale czy to coś zmienia? Po chwili wracam do śpiwora i znów historia się powtarza… czuję w sumie zupełną pustkę i dojmujące zimno. Tak mija godzina za godziną… noc ciągnie się niemiłosiernie, głowa pęka mi na milion kawałków a żołądek wynicowuje… mam chwilami wrażenie, że świt nigdy nie nadejdzie. Budzi się Piotr… „zimno mi”… no nie dziwne jak masz taką cieniutką szmatkę zamiast śpiwora… a temperatura zdecydowania spadła poniżej zera… układamy się bliżej siebie żeby było cieplej. Po chwili znów wybiegam. Po nieskończenie długim czasie w kóncu nadchodzi blady świt. Choć pewnie w porównaniu ze mną jest barwny niczym meksykańskie oblatki… wyczołguję się znów ze śpiwora. Nie mam siły na więcej. Głowa nadal rozrywana uporczywie nie chce przestać działać ostatecznie. Wraz ze słońcem nadchodzi ciepło. Wylegamy wygrzać się na skałki pod drzewko. Niczym jaszczury ładujemy baterie. O wyruszeniu dalej nie mam mowy – nie jestem w stanie nawet na raz dojść pod drzewo… Trudno – mówi Piotr – jutro pójdziemy. Umęczona nocą usypiam w cieple i pieszczotach słonecznych promieni. Niestety – ich zdradliwe pazury niepostrzeżenie zamieniły mi twarz w czerwoną, napuchniętą dynię. Oczywiście nie od razu… po wybudzeniu się było nawet dobrze. Postanowiliśmy nawet pójść próbnie na mały spacer Na przełęczkę opodal… wspinaczka trochę męczy i wywołuje huczenie w głowie ale idę. Muszę się poruszać i zobaczyć co jest za granią! Tam przecież widać powinno być Pico de Orizaba – najwyższy szczyt Meksyku (5700mnpm)… w połowie drogi ściągam plecak i chcę zrobić zdjęcie… Piekło, szatani!!! Do stu par zgniłych jaj strusich!!! … bateria została w namiocie… na noc włożyłam ją do śpiwora, żeby nie wymarzła i nie rozładowała się… No i oczywiście w swej roztropności zostawiłam ją tam… Kudłaty Paskud turla się w dół po kępkach traw rycząc donośnie ze śmiechu. Nienawidzę go… oj, jak ja go nienawidzę… zostawiam plecak tak jak jest i bez obciążenia dochodzę na szczyt przełęczy. Tylko lornetka wiernie dynda mi u szyi. Horyzont zakryty chmurami – nie widać odległego Pico… może to i lepiej bo bym się wściekała, że baterii nie mam :) po jakimś czasie wracamy… Nie mam ochoty jeść, nie mam ochoty pić, czuję, że ślady pozostawione przez pieszczoty słoneczka wypalają mi twarz z chwili na chwilę bardziej. Nie wiem co ze sobą zrobić…. Nie mam siły nawet pisać, robić zdjęć ani myśleć… czuję, że twarz puchnie, głowa która ostatnio muliła tylko znów gwoździami wbija się w ośrodek bólu… przypomina mi się film „Pi”… gdy główny bohater wwierca się wiertarką w czaszkę, żeby zlikwidować ośrodek bólu i nie cierpieć… no niestety – nie mam wiertarki pod ręką… wypijam trochę czegoś herbatopodobnego i marzę o zwykłej herbatce w moim dużym kubeczku i o kromce świeżego chleba z masełkiem… gryzionej niespiesznie… mmmmm…. żołądek kurczy się ostrzegawczo… więc zajmuję się bezpieczniejszymi rzeczami – podziwiam krajobrazy i wsłuchuję się w poszczekiwania, wycia i jazgotania kojotów biegających gdzieś po drugiej stronie doliny… Piotr przysiada obok. Panie z knajpy dziś się nie zjawiły (bo to nie weekend pewnie) więc mamy problem – woda. Nie wiedzieć jakim cudem zapomnieliśmy zabrać z auta wszystkich butelek i zostaliśmy z litrem wody…Na szczęście nadchodzi pomoc: jacyś amerykanie przyjechali tu taksówką (haahahah) i na 19.00 ma ona po nich wrócić… więc prosimy o zakupienie wody. No problemo!... leniwie regeneruję siły łykając kolejną tabletkę paracetamolu na głowę i nospy na żołądek… niewiele pomaga… W końcu nadchodzi woda wraz ze zmierzchem, i gorący kisiel Słodkiej Chwili… Malinowy… jakżesz się cieszę, że kilka ich ze sobą zabrałam!!! Jedzenie czegoś konkretniejszego nadal nie wchodzi w rachubę… Ciemności zapadają dziś szybciej i nie tak malowniczo jak wczoraj… lepiej przygotowani do nocy zawijamy się znów w śpiwory… znaleźliśmy czyjś tropik i używamy go jako dodatkowego przykrycia…. Może dziś uda się pospać choć trochę?... zamykam oczy i staram się uspokoić oddech, kołaczące serce i pulsującą bólem głowę…w końcu miłosiernie nadchodzi senne ukojenie… to był bardzo, bardzo długi dzień….