Noc minęła na spaniu w wygodnym autobusie. Pół dnia na leżeniu, siedzeniu i wierceniu się w tymże samym choć już zdecydowanie mniej wygodnym autobusie. Cena pokonania kolejnego 1000 km to 760 peso (czyli jakieś 150 zł).Z San Luis Potosi sprawnie łapię połączenie do Rio Verde. Tu odbierają mnie z dworca Artur i Tania – francuz i meksykanka z pustynnej Sonory. Mieszkają teraz w klimacie odmiennym od tego co obije mieli w dzieciństwie ale widać że im służy. Rio Verde to przesympatyczne miasteczko w którym nie ma w sumie absolutnie nic dla turystów. Nic. Mała mieścinka, o kolorowych i niemal uśmiechniętych domkach i z biegającymi we wszystkich kierunkach mieszkańcach… Miasteczko które spokojnie można w każdą stronę pokonać na piechotę. I fajnie!
Po upragnionym prysznicu czas się przepakować i spakować do auta. Jedziemy na biwak. Będziemy obozować tuż obok celu mojej eskapady do stanu San Luis Potosi…Najpierw jednak przedzieramy się przez tłum w sklepie i przez jakieś 200 km dróg wszelakich. Docieramy do małej mieścinki zwanej Aquisimon, w której naprawdę już nic nie ma… nic poza tym jednym co się kryje wśród zarośniętych lasami gór… Z pomocą tutejszego znajdujemy nasz kamping – podeścik na palach przykryty palmowymi liśćmi. Zasypiamy bo wstać trzeba wcześnie… przed wschodem słońca… aby zobaczyć kolejny z cudów natury na mojej meksykańskiej ścieżce…