Poranek upalny i duszny, wilgotny… zbieramy się w dalszą drogę bo dziś do przejechania bagatela jakieś 800km. To niemal jak być na miejscu :) Nuda… około 11.00 postój na śniadanie – wmuszam w siebie trochę ryżu i jajka sadzonego… Do tego na szczęście dostaje herbatkę rumiankową i to czyni mnie szczęśliwą. Jedziemy monotonnie dalej. Trochę rozmawiamy, trochę drzemiemy, trochę kombinujemy jak ukryć cytrusowe drzewko wiezione do Meridy. Czemu kombinujemy? Bo w Meksyku nie wolno przewozić żadnych roślin ani zwierząt ani za bardzo jedzenia (głównie jajek i mięsa) pomiędzy stanami. Kiedyś mieli kłopoty z jakimiś zarazami i wydali takie rozporządzenia. Zarazy potem minęły, natomiast rozporządzenia zostały. Mijamy kontrolę za kontrolą… większość z nich to uzbrojone i poważne wojsko dzieciaków w wieku 18-20 lat, każące wychodzić z samochodu i przeszukujące zakamarki z nadzieją złapania przemytników broni i/lub narkotyków. To ponoć poważny problem w kraju i państwo stara się przedsięwziąć wszelkie niezbędne kroki aby temu zapobiec. Taka jest wersja oficjalna. A jak jest naprawdę w kraju, w którym nawet ci nie znoszący krytycznych słów o swojej ojczyźnie mieszkańcy narzekają na korupcję i przekręty na szczeblach politycznych zarówno wyższych jak i niższych? Tego ja się na pewno nie dowiem. Ale niekoniecznie musi to iść w zgodzie z oficjalnymi wersjami, jakimi rząd stara się karmić zmęczone jego grami społeczeństwo.
Mój żołądek stara się strawić śniadanie, gdy nagle słyszę niespodziewanie że już zatrzymujemy się na obiad. Już? Przecież cztery godziny temu jedliśmy… tym razem w chińskiej knajpie w miejscowości Santa Jakaś-tam, w której Gerardy (czyli Piotrki po odjęciu Piotrka) zatrzymują się każdorazowo w drodze do domu. Znów trochę ryżu, który tu mi wyjątkowo smakuje i znów pakujemy się do auta. Znów połykamy kilometry obserwując zza szyb wędrówkę słońca po niebie i w sumie – oprócz pokonywanych odległości – bezproduktywnie spędzamy czas rozmawiając, czasem zatrzymując się w poszukiwaniu lodów Magnum, bo tylko takie jada Gerardo…
Zaczyna się dość spektakularny zachód słońca, który niestety w większości spędzamy w nieciekawych miejscach. Udaje mi się złapać w kadry ostatnie czerwone błyski nad wodami Zatoki Meksykańskiej. Znów woda.. jakoś dobrze mi z tą świadomością… około 22.00 Docieramy do domu. Maleńka miejscowość Conkal pod Meridą, w której absolutnie nie ma co robić turysta. Ogarniam się lekko, prezentuję zdjęcia z motyli a potem układamy się do snu. Dziś pierwszy raz spędzę noc w hamaku. Jest wygodny i lekko rozkołysany… usypia mnie jak dziecko…