Dzień poprzedni zakończyłam o siódmej a ten zaczynam o dwunastej. Nie jest źle. Jak na mnie i na Szpica to całkiem niezły osiąg – przespanie pięciu godzin cięgiem:)
Skanskbukta ma swój niekłamany urok. Przygotowujemy ponton i dość szybko i sprawnie lądujemy w pobliżu myśliwskiej chaty. Dostaję szybkie przeszkolenie jak obsługiwać brennekę ( o mamuniu!!!) i zapas naboi. Kilkadziesiąt lat temu była tu kopalnia wapieni, a może bardziej margli (czyli czegoś pomiędzy wapieniem a marmurem) czy też marmuru. Ciekawe jak dziwne rzeczy mogą stać się zabytkami i podlegać całkowitej ochronie… kilkanaście metrów szyn wąskotorówki, kilka zardzewiałych wagoników na wpół zasypanych łupkami oraz stara nieznanego mi przeznaczenia drewniana łódź trochę przypominająca kuter rybacki. Zniszczona i na wpół zeżarta przez czas. Samotna, zszarzała, kikutem złamanego masztu stercząca ku niebu… spacerujemy niespiesznie, przedzieramy się przez niegościnną strefę obryzgu co i rusz przypominającą nam jacy jesteśmy niezdarni. Docieramy pod mizerną jeszcze obecni kolonię alczyków i maskonurów. Tych drugich, na których mi najbardziej zależało jest zaledwie jedna para. Jeszcze nawet nie widać aby rozpoczęły gody. Ale nie wiem też jak takie zaloty maskonurowe miałyby wyglądać… Nie mniej ptaki są spokojne i nie widzę po ich zachowaniu tak jak po ptakach w Polsce, aby były jakoś specjalnie podekscytowane… może tu jeszcze po prostu za wcześnie troszkę?