Geoblog.pl    keyla    Podróże    Matros po Svalbardzku    Międzynarodowy Dzień bez Stresu :)
Zwiń mapę
2010
17
lip

Międzynarodowy Dzień bez Stresu :)

 
Svalbard
Svalbard, Longyearbyen
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4746 km
 
Spałam jak zabita. Spałam spokojnie. Spałam ze świadomością, że teraz już nic nie muszę:)
Obudziłam się około dziesiątej. Sms do Królika. Śniadanie aktualne, a co do reszty to się zobaczy. Pakuję kilka rzeczy do siatki rozmawiając z Kamilą. Dziś dzień jej przygód. Dziś rusza Swiatowy Dzień bez Stresu. Kamila płynie z Tommym na zewnątrz Isfiordu przewozić skuter do traperskiego domku. Ja nie wiedząc kiedy powrót i mając w sumie ostanią szansę na spokojne spotkanie z Iloną rezygnuję. No i mam przecież zapewnione atrakcje z Królikiem! Śniadanie, a potem może również jakaś mała wyprawa przez lekko spienione wody fiordu w kolorze kawy z mlekiem?... Śniadanie przeciąga się nienerwowo, w głośnikach delikatna jazzowa muzyka, w kubku paruje herbata z malinami i odrobiną whisky… mmm… podoba mi się taki Dzień bez Stresu… Ostatecznie żądza przygód zwycięża nad lenistwem ogarniającym coraz mocniej i zbieramy się do łódki. Królik w swoje pomarańczowe wdzianko wbija się szybciutko i prowadzi Królikobus w tym kosmicznym stroju. Ja w swój ubieram się na sam koniec. Nie jest to najwygodniejsza rzecz na świecie – co by tam nie mówić, a na dodatek materiał jest dość sztywny i muszę trochę się nakombinować, żeby nie wcinał się boleśnie w rozciętą nogę. Pakujemy się do Królikołódki, zwanej „SunBuster” i mkniemy chyżo na przeciwległy brzeg. Woda jest nadwyraz wzburzona, choć z brzegu wyglądało to ciut spokojniej. Twarde dno łódki uderza w wodę, jakby był to scalony beton, a nie ciecz z taką bezwładnością przeciekająca przez palce… po krótkiej chwili czuję sól wciskającą się w oczy, usta, nos i pod nie zapięty do końca kombinezon… polar, który mam pod spodem zaczyna nasiąkać słoną nieprzyjemnie lepką wilgocią. A trudno! Nie jest tak zimno, żeby miało mi to przeszkadzać, a na dodatek za niedługo będę znów w ciepłym i suchym domku. Luzik w ramionkach:) Druga strona fiordu zaskakuje. Przyglądam się stokom gór (chyba raczej pagórków, bo mają jakieś 400-450m.n.p.m): łagodnym, delikatnym, poprzecinanym bruzdami i przełęczami. Mimo, iż jest to zaledwie drugi brzeg jednego fiordu, jest on kompletnie różny od tego, na którym leży Longier. Tam ostre, poszarpane szczyty i zbocza wraz z rozległym plato rozpartym wygodnie pomiędzy jedną a drugą górą. Tu wszystko jakby zeszlifowane i przykryte delikatnym jedwabnym woalem. Ostrości zaokrąglone, strome zbocza zastąpione łagodnymi stopniowanymi stokami, płynnie przechodzącymi w płaską równinę, a potem w brzeg morski… Wśród łagodności tych przycupnięte kilka domków. Drewniane, stare i nowe – stanowią odskocznię od cywilizacji i miasta dla mieszkających w Longier ludzi. Fascynuje mnie fakt, że przy tak niewielkiej społeczności, na końcu świata, gdzie renifery pasą się na trawniku jak krowy, lisy polarne wysiadują na chodnikach, a po śmietnikach czasem buszują niedźwiedzie polarne, że w takim miejscu ludzie nadal potrzebują izolacji i ucieczki od miejskiego życia i od cywilizacji. Uciekają do swoich letniskowych domków, w których często nie mają ani prądu ani radia czy telewizora, gdzie oprócz odpoczynku najczęściej jest ich baza na polowania. Tu też najczęściej oprawiają upolowane zwierzęta. Foki, renifery, lisy… do jedzenia, na futra, limitowane, ale jednak dozwolone. Tu polują wszyscy. Wegetarianizm tu często traktowany jest z wielkim przymrużeniem oka, jeśli nie z litościwym rozbawieniem. Ale nie przejmuję się tym i twardo obstaję pry swoich racjach. Patrzą na mnie dziwnie trochę, ale nikt się nie oburza. Mnie tylko trochę przerażają wiszące skóry lisie i focze poćwiartowane szczątki, którymi skarmiane są psy… Wracając do domków… te stare mają nawet po kilkadziesiąt lat. Kiedyś była tu również górnicza osada. Szkocka dla odmiany:) niewielka, z jedną wieżą podawczą na nabrzeżu, kilkoma chatami u podnóża i kilkoma w górach, żeby do pracy było bliżej. Tu zawsze zdumiewa mnie, że słowo górnik nabiera nowego dla nas sensu. Bo naprawdę trzeba nie dość że iść w górę do kopalni, to jeszcze trzeba w tej górze poziomo się wgryzać w skałę aby wydobyć drogocenny czarny kamień. Tu kopalnie i wejścia do nich są zdecydowanie powyżej dolin i domów. Wygląda to niesamowicie. Dziś sobota, więc sporo osób przypłynęło do swoich letniskowych domków po prostu odpocząć lub na grilla. Flagi na masztach wiszą, gdzieś słychać rozmowy. My w naszych pomarańczowych „teletubisiach” zasuwamy rpzez brązowo-zieloną tundrę. Mam dziwne przeczucie, że wyglądamy dość komicznie w tych wdziankach w zestawieniu z dzikim arktycznym krajobrazem. Ale co tam! Wdrapujemy się w tych naszych łapciowatych kombinezonach na wieżę podawczą na nabrzeżu i podziwiamy wnętrza. Oczywiście – wszystko z drewna, wielkie metalowe koła ustawione w szeregu, zerwana dawno i rdzewiejąca linka od tego systemu podającego… trochę śmieci, a z okien cudowny widok na cąły Adventfiorden. Woda wzburzona, kotłuje się same ze sobą, na niebie kłębią się coraz silniej chmury. Wracamy. Znów śmigamy po wodnych wertepach, a mnie na usta ciśnie się pieśń… nucę cichutko w rytm uderzeń i tańca Bustera na falach….woda wciska się słonymi natrętnymi palcami w oczy, nos, usta, zlepia włosy i zalewa kombinezon. Dobrze, że jest wodoodporny! Po dotarciu pod dom okazuje się, że kombinezon jednak do końca wodoodporny nie jest. Złośliwym trafem przeciekł tak, że wyglądam jakbym miała spore kłopoty w utrzymaniu moczu… spodnie zaciekają nieestetyczne, a Królik ma ubaw. Dobrze, że nie wybieram się z jakimiś kurtuazyjnymi wizytami. Jestem głodna. Robimy ciepły, pyszny obiadek. Na stole błyszczy zielenią zwinięte z Eltanki jabłko. Królik wpatrzony w to jabłko w końcu mówi: „też mam jabłko…czy myślisz, że można zrobić szarlotkę z dwóch jabłek?”… „Jasne!” Co prawda w życiu nie robiłam szarlotki z dwóch jabłek, ale spróbować zawsze można… zrobić taką mini-szarlotkę żeby na raz była…pomysł trafiony w dziesiątkę! Mała blaszka się znajduje i po chwili, przy wykorzystaniu ciasta zamrożonego od ostatniego „babskiego” spotkania, z piekarnika dochodzi nas słodki, kuszący zapach… Dzień wolny, Dzień bez Stresu… Siedzę zamyślona na kanapie. Słyszę, że Królik bierze gitarę… zamieram, bo wiem, że nie często mu się to ostatnio zdarza – granie gdy ktoś słucha… spokojna, smutna trochę melodia i słowa, które otwierają w wyobraźni drzwi do historii zawartych w króliczych śpiewnych opowieściach… Śnieg, zimowe nocne, mroźne niebo i myśli, które poczekać muszą do wiosny… a potem jest dom, pełen ciepła i marzeń… dom szczęśliwy i pełen harmonii… tylko czemu na boga robi mi się tak nostalgicznie?... gdzieś przez to całe szczęście przebija jednak smutek… a może ten dom to niespełnione marzenie, sen, który rozwiał się z nastaniem poranka, gdy otworzone oczy spojrzały w pustą, samotną przestrzeń?...
Wracam zamyślona do Kamili. Biorę pod pachę laptopa i idę posiedzieć na świeżym powietrzu. To nic, że jest zaraz północ – przecież jest jasno. A że zimno i trzeba się ubrać w bieliznę termo? – no przecież to Arktyka to musi być zimno… sprawdzam pocztę siedząc na drewnianej ławeczce pod biblioteką. Zasięg jest niewielki, ale łącze szybkie. Przyglądam się w międzyczasie spryciarzowi na czterech łapach, co siedzi pod jedynym czynnym barem z fast foodem i czeka na litość turystów i ich hojność. Wystraszona lekko mordka z wielkimi proszącymi oczami ma spore szanse wywalczyć jakieś pyszne i niekoniecznie zdrowe lisie kęsy…Lisek jest pocieszny. Siedzi – żebrak jeden, ludzie obficie go fotografuja, cmokają na gamonia i pogwizdują. Ale ten cwaniak ma to w nosie. Jedyne co jest w stanie go bardziej zainteresować to jedzenie. Jeśli klient ma coś do zaoferowania w postaci bułeczki, szyneckzi, mięska czy czegokolwiek nadającego się na pożarcie, lisek wyraża zainteresowanie na tyle długo na ile starcza paszy. Gdy źródełko się kończy, kończy się też i zainteresowanie. Ot, lisia pokrętność:) w sumie tak podobna do ludzkiej, jeśli się nad tym choć chwilę dłużej zastanowic… wracam do Kamilowego domku i zaczynam robić ciasto. To nic, że jest prawie druga. Kamila napisała smsa, że widzi już dolinę poprzedzającą Adventdalen (dalen – dolina). Więc spróbuję na nią poczekać. Ciasto bananowe – tym razem na proszku. Kurczę, w domu nie napiekłam się cały zeszły rok tylu ciast ile tu w ciągu miesiąca:) o piątej ciasto już stygnie a Kamili nie ma. Znużona usypiam… Kamila dociera do domu o siódmej. Jest ledwo żywa. Pokrótce opowiada historię wyjazdu, ale i tak pewnie na spokojnie i na przytomnie opowieść popłynie jutro... dziś, późniejsze dziś… zasypiam spowrotem w mgnieniu oka… „I znów dni nakładają się na siebie i przenikam przez nie jak przez kilka pokoi na raz, zamiast systematycznie przechodzić z jednego pokoju do drugiego… zacierają się zupełnie granice czasu…”
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017