Geoblog.pl    keyla    Podróże    Matros po Svalbardzku    dzień ostatni
Zwiń mapę
2010
18
lip

dzień ostatni

 
Svalbard
Svalbard, Longyearbyen
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4746 km
 
Obudziłam się niespiesznie chyba około południa. Czekanie na Kamilę okazało się trudniejsze, bo moja gospodyni wróciła o siódmej. Zabrakło mi dwóch godzin… obie jesteśmy lekko nieprzytomne. Kamila oczywiście bardziej – w końcu to ona miała ciężki rejs i fale i chorobę morską… Pokazuje mi zdjęcia z wyprawy i opowiada. O skuterze czterosuwie, co został zapakowany na zodiaka i dziarsko przewieziony na ląd choć absolutnie wyglądało jakby się na tym pontonie nie mieścił… o pięknym domku traperskim i prądzie z wiatraczków wokół, o grillu na rozkołysanych wodach Isfiordu i o wygodnej pozycji na pokładzie… A ja jej o Światowym Dniu bez Stresu, wycieczce na drugą stronę fiordu i o wspólnym obiedzie. No i o planach na dziś. Jednak dzień jest tak senny i flegmatyczny, że obie postanawiamy planować dynamicznie, choć raczej powinnam powiedzieć „nienerwowo”… wszystko za chwilę się samo zdecyduje przecież… poczekajmy…
Około czwartej ostatecznie udaje nam się wyjść na zakupy. Zabrało nam zaledwie dwie godziny aby do tego dojrzeć i przygotować się emocjonalnie. Wyprawa do Svalbardbuttikenu zakończona powodzeniem. Chociaż z pewnym niespodziewanym bonusikiem. Podchodzi do mnie facet mówiać „hi” jak wszyscy tu sobie dookoła, więc odpowiadam tym samym. Pyta mnie czy nadal jestem na łódce. Acha – to pewnie ktoś z jachtowego nabrzeża. Powinnam kojarzyć, ale niestety nie. Zostaję zapytana o moje plany, co robię w Polsce i inne takie… odpowiadam nie bardzo wiedząc czemu to delikwenta interesuje. Odpowiadam nadal grzecznie na pytanie czy będę tu za rok „nie mam pojęcia bo nie wiem co będę robić za dwa miesiące..” a czy znam niemiecki? … o na Boga… a cóż to za pytanie?... w końcu podejrzliwe pytam „a po co?”… Delikwent wyciąga swoją wizytówkę i mówi „Bo miałbym dla ciebie pracę na przyszły sezon jakbyś chciała – jako przewodnik na moich statkach…” zamieram… co?... „No ale jeśli na statku twoim płacą ci lepiej”… „Lepiej?...ja tam na wolontariacie jechałam!” … „ach – no to ja mam dla ciebie lepsze warunki… pod koniec września będzie spotkanie pod Hannoverem dla przewodników… przyjedziesz?”... „eee… zobaczę ale nie mówię nie… wyślę ci maila, żebyś miał mój adres dobrze?”… super! No to cześć! … i rozchodzimy się spod skrzynek z warzywami każdy w swój kąt marketu. Ale numer! I co ja mam teraz zrobić? Z tego co wiem jakby to się okazało realne, to po sezonie przepracowanym tutaj miałabym zabezpieczenie na całą resztę roku… hie… trza pomyśleć… patrzę na wizytówkę… Andreas jakiśtam… ach, to już wiem skąd go znam… Zwierz mi go przedsztwił i mówił, że będzie się go pytał o pracę i pamiętam, że przy tej rozmowie panów nawet byłam… no proszę… ciekawostka…
Kolejny punkt założonego planu to wyjazd z Tommy’m do jego psów. Jeszcze tylko nienerwowo kończymy oglądać wyścig kolarski w pirenejach, który zadziwiająco pochłania nas i już ruszamy… psów jest chyba z osiem. Wchodzimy z nimi na wybieg, głaszczemy, czochramy, bawimy się i pozwalamy im się oblizywać po rękach (nie pozwalamy po aparacie, ale mają to gdzieś) oraz obłazimy ich sierścią całkowicie. Potem tylko sprzątanie w klatkach, wymiana wody i karmienie. Niesamowite są dwa „szczeniaczki” – ważący co najmniej po 30 kilo bracia wyglądający niemal jak bliźniaki – robiące tak wiele rzeczy synchronicznie, często naprzeciw siebie niczym odbicia lustrzane… fascynują mnie. Cała psiarnia to kilkadziesiąt psów. Tu można poczuć, że te zwierzęta jednak potrafią śmierdzieć. Tommy karmi je z dużego termosu wojskowego na grochówkę. Psy jedzą łapczywie, nauczone, że trzeba jeść szybko bo inaczej towarzysze zajmą się twoją miską. Zachowanie tych psów jest tak bardzo pierwotne. Ma się nijak do rozpuszczonych, przyzwyczajonych do wygód psów w miastach, w blokach… Od razu widać kto jest kim w stadzie, kto mądrzejszy, kto głupszy, kto może przekomarzać się z innymi psami w psiarni, a kto może jedynie się temu przyglądać… Patrzę zafascynowana na tą nieznaną mi w sumie społeczność. A pomiędzy tym wszystkim siedzący na pniu, lekko uśmiechnięty on – człowiek, do którego łaszą się zarówno ci lepsi jak i gorsi w stadzie i któremu ufają. Bezgranicznie… Czasem zbyt bezgranicznie…
Wracamy znów do miasta. Ja się szybciutko pakuję – trochę bezładnie i nieporządnie, ale to nic. U Królika i tak się przepakuję. I u niego w sumie spakuję się ostatecznie. Zabieram wszystkie swoje zabawki, siatkę z ciastem oraz siatkę ze składnikami na obiad i tak zapakowana do granic możliwości turlam się do budynku po drugiej stronie ulicy. Dwa plecaki i dwie siatki na osobie tak skromnej postury na tyle absorbuje przejeżdżających obok ludzi, że aż się zatrzymują i gapią bezczelnie na mnie. Uśmiecham się i idę dalej. Jakby speszeni szybciutko mnie wymijają i jadą w swoje strony. Docieram do auta i wpakowuję rzeczy. Nie martwi mnie to, że zostawię je na tylnym siedzeniu otwartego auta, którego kluczyki nawet się nie wyciągają ze stacyjki bo się zacięły jakiś czas temu… to jest najcudowniejsze w tym miejscu. Nie zamyka się drzwi, samochodów, a plecak można zostawić na środku ulicy. Najwyżej ktoś przesunie troszkę, żeby nie rozjechać… Nie moje to nie ruszam – naczelna zasada tutejszych. Żegnam się jeszcze z Tommym i zostawiam mu kawałek ciasta. W podzięce za auto, za psiarnię i chęć pomocy jaką mi okazał. Życzymy sobie powodzenia i już jestem z Kamilą w aucie. Podrzuca mnie z bagażami do Krolikarni (czyli domku Królika) i obiecuje wpaść później. A ja wtaczam się do małego mieszkanka królikowego „o? wprowadzasz się do mnie??”… „Aaale?!?... jasne, że tak!” :) Ilona już czeka, więc spiesznie robimy obiad Nieśmiertelny kuskus z sosem – tym razem nie po pseudomarokańsku, bo nie ma fasoli i nie ma curry, ale też dobre :) Potem oczywiście herbata i ciasto… ostatnio ciasta stały się tu codziennością… ale czy komuś to przeszkadza? Mnie na pewno nie:) No a później mamy przenośny salon fryzjerski. Królik siada, a ja biorę nożyczki do ręki. Dziewczyny się przyglądają, co na początku krępuje zarówno mnie – bo strzyc przecież w sumie nie umiem, tyle co ot, tak, no i Królika, w którego wpatrują się dwie niewiasty a on nie do końca wie, gdzie oczy podziać. Rozmowa jednak toczy się spokojnie i po jakimś tam czasie i dwóch poprawkach zabieg postrzyżyn można uznać za zakończony. A najważniejsze jest to, że wszyscy są z efektów zadowoleni – no, oczywiście przede wszystkim Królik:) Zostaje złożone oświadczenie, że od dziś jestem jego prywatną fryzjerką i on już do innych chodzić nie będzie. Hmmm… się zobaczy, Panie Królik:) O dziewiątej dziewczyny zmykają. Ja przepakowuję szybciutko plecak, a potem idę w królicze ślady i próbuje zasnąć. Balansuję, gdzieś na granicy snu i jawy, gdy dociera do mnie nierytmiczny, lekko szemrzący stukot… teorie pojawiają się, nikną w snach, znów wypływają na ich powierzchnię… zostawiłam coś gotującego się na kuchence… sen… Krolik wstawił wodę na herbatę, wiec trzeba wstawać… sen… Królik robi sobie kawę, więc trzeba wstawać… sen… że też ich system ogrzewania musi tak bulgotać… sen… naukowcy z tutejszego uniwersytetu na pewno przeprowadzają jakieś tajne eksperymenty… sen… bulg, bulg?...czemu nie słyszałam tego wcześniej tutaj?...sen… te rury mnie wykończą… Otwieram oczy… Dopiero gdy faktycznie Królik szybko zbiera się do pracy wyjaśnia mi że … to deszcz… siedzę półprzytomna i próbuję złapać kontakt z rzeczywistością. Orientuję się, że stopy przykryłam sobie własnym polarem, ale gdy zrobiło mi się chłodniej ściągnęłam coś z pobliża i się okryłam. I to nie był koc, tylko królikowa bluza. Trudno – chyba się nie pogniewa? jest po dwunastej, więc już 19 lipca… niepostrzeżenie wkradłam się w nowy, ostatni podróżny dzień…

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017