Do spionowania pozycji zmusił mnie jednak ostatecznie głód. Idę otrzeźwić się prysznicem, a potem parzę herbatę… wyciągając kawałek bananowego ciasta po drodze. Aż w końcu postawiłam sobie na stole parujący talerz kuskusu z sosem z zeszłego obiadu. Mmmm… pycha!... druga herbatka już z Królikiem, który wrócił po pierwszej turze autobusowej. Ostatnie rozmowy. Zbliża się druga. Zakłądam jeszcze tylko opatrunek na podróż (jak siedzę w domu to staram się jak najwięcej dać nodze oddychać) i tyle… ja na ulicę, a Królik do garażu po autobus. Wsiadam i jedziemy. Ostatnia, honorowa runda po Longier. Fajnie. Odwiedzam zakątki tego dziwnego miasta i zaczynam ze zdziwieniem odkrywać, że jest w nim też coś pięknego… tylko głęboko ukryte:) Docieramy z nielicznymi pasażerami na lotnisko. Postanawiam zostać w autobusie i zaliczyć jeszcze jedną rundkę. I dobrze – Królik się cieszy, że ma z kim pogadać, a ja się cieszę, że nie muszę tkwić za długo na tym smętnym niewielkim lotnisku. Tym bardziej postanawiam jeszcze kilka zdjęć pożegnalnych zrobić. Miasta samego w sobie, bo nigdy za bardzo go nie uwieczniałam. Na lotnisku oddaję bagaż (waży 20.1kg, czyli niemal idealnie) i postanawiam jeszcze chwilę zaczekać. Po kilkunastu minutach nadjeżdża autobus… Królik uśmiecha się, a spomiędzy otwartych drzwi wysypują się turyści ze statku. Obściskujemy się jeszcze raz i umawiamy po raz kolejny na spotkanie za półtora miesiąca w domu, w Trójmieście. Z resztą chyba zostałam jego osobistą fryzjerką, a to zobowiązuje do spotkań co najmniej raz na kilka miesięcy! :)
W końcu on odjeżdża ostatecznie spać, a ja idę się odprawić… Teraz zostaje już tylko czekać na samolot… i podążać w kierunku ciepła, słońca i lata… w kierunku domu… kolejny powrót i kolejny koniec przygody… jak to zawsze nostalgicznie się kończy… Wracam do domu…