Miałam kiedyś sen. Wydawał mi się przez lata całe po prostu pięknym snem, jednym z najpiękniejszych jakie mi się przytrafiły. A potem nagle okazało się, że to coś więcej… że to marzenie, które coraz dobitniej wydrapywało się z dna świadomości na powierzchnię, przysiadało na koniuszkach włosów i nie pozwalało się już odpędzić…
Może ciut infantylny, może naiwny… ale pamiętam jak się czułam po tym śnie… i pamiętam też, gdy zapiski te przeczytał ktoś, kto zrozumiał… pamiętam euforię, gdy po chwili milczenia usłyszałam „No to nie mam wyjścia – nauczę cię latać…”
I tak oto trafiłam do lekko zmęczonej życiem Astry, która mknęła z zawrotną prędkością 100km/h w kierunku Beskidu Śląskiego. W kierunku Szczyrku. Obok, odsypiając niewolniczą robotę przed-wyjazdową, siedział z puszeczką Żywca mój mentor: Mikołaj, zwany w przeróżnych kręgach Shrekiem, Tysonem, Świrem czy czym tam jeszcze… Do rzeczonego Szczyrku dotarliśmy sobotniego przedpołudnia 7 sierpnia roku pańskiego 2010. W bagażniku trzy ogromniaste plecaki wypełnione obietnicą wolności: niesforny Rebel, ognista Omega i turystyczny tandem, który ma być preludium do tego, co zwie się lataniem.