Geoblog.pl    keyla    Podróże    Jesienna pogoń za latem...    Podróż nasza tam
Zwiń mapę
2012
19
paź

Podróż nasza tam

 
Włochy
Włochy, Borso del Grappa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1084 km
 
W końcu marzenie się ziściło! Od początku miesiąca obserwowaliśmy bacznie prognozy i doniesienia dotyczące warunków do latania. Niemal trzytygodniowe oczekiwanie „na walizkach” w końcu się sfinalizowało. Wyjazd dziś! Dziś dziś dziś!!! czyli 18 października 2012!!!
Dopięcie się z przygotowaniami zajęło nam co prawda ciut więcej czasu niż planowaliśmy, bo dopiero popołudniem ja i Dżeju jesteśmy gotowi. Opóźniony wyjazd ma jednak swoje dobre strony. Zamiast we dwie osoby jedziemy w trzyosobowym składzie. Do naszej Kompanii dołącza Zielony Smok Mikołaj. Zawsze to ciekawiej. A że ciekawiej okazało się całkiem niezadługo… ale o tym za chwilę. Ostatecznie o 18.00 ruszamy zapakowani po dach i z wymontowaną deską bagażnika. Ale ważne że to już! Kierunek – Bassano del Grappa we Włoszech. Jakieś 1500-1600km od Gdańska. Jutro z rańca powinniśmy być na miejscu. No, może przedpołudniem… Humory dopisują i marzenia przemykają przez moją głowę śmiało pewne, że choć w części będą zrealizowane. Nadzieje delikatnie mrowi pod skórą rozbudzając mocniej wszystkie zmysły. Nareszcie! Znów będzie można poczuć bezgraniczną przestrzeń i wolność… radość płynącą z samego faktu pokonywania grawitacji… radość przepełniającą podczas lotu… swobodnego lotu w którym trzeba pokory wobec Natury…
Do czwartej nad ranem bez większych atrakcji poruszamy się po drogach. Chłopaki tylko raz ufając durnej Dziuńce wpakowują nas w jakąś polną czy tam leśną drogę, ja staram się udawać, że tego nie zauważam i że śpię – tak będzie spokojniej i po prostu lepiej… Ale to jeszcze gdzieś pod Poznaniem. O czwartej nad ranem jednak bieg wydarzeń nabiera tempa i pikanterii. Za kółkiem Dżeju. Ja śpię na przednim siedzeniu. Mikołaj śpi z tyłu. Parking. Otwieram jedno oko – i pytam sennie czy nie zmienić się za kierownicą, bo teraz moja kolej. Odpowiedź brzmi „nie” więc dość szybko zasypiam dalej. Nie czuję już nawet kiedy ruszamy. Budzi mnie niespodziewanie dzwonek mojego telefonu. Co? Czemu w środku nocy dzwoni mój telefon? Co to za numer? Jakiś nie polski… 015… co to za kierunkowy? Odebrać czy olać? Może to coś ważnego?... Odbieram zatem
- Halo?... …
- No halo! Gdzie wy jesteście?!?! – zawołał gniewny głos w słuchwace.
- …???... – odpowiadam.
- No pytam czemu pojechaliście beze mnie? – domaga się wyjaśnień głos
- Ale z kim rozmawiam? – z kolei ja domagam się wyjaśnień od głosu brzęczącego w telefonie. Jednocześnie moje myśli zaspane zaczynają wchodzić w kłus… „Czy z kimś się umówiłam na wyjazd i zapomniałam? Czy ktoś był już umówiony i nie poinformowałam go że jedziemy w trzy osoby z Trójmiasta? Kabel przecież nie mógł… Kali? Nie no przecież nie dzwoniłam do niego ostatecznie…” próbuję ślamazarnie ogarnąć dialog z głosem…
- To ja, Mikołaj… Czemu pojechaliście beze mnie?
- …!?!?... co?!?!? … jak to bez ciebie? – synapsy nie do końca chcą przekazywać informacje… no bo jak bez niego? Przecież jest w aucie?!?...
- No mówię, że beze mnie… zostawiliście mnie… - głos wyraża bezbrzeżne zdumienie
Odwracam się automatycznie i widzę puste siedzenie za sobą… No faktycznie Mikołaja nie ma. Ale jak to możliwe?...
- Dżeju, zawracamy - mówię nadal trzymając telefon przy uchu – Smoku, już wracamy.
- Jak to wracamy – domaga się dla odmiany wyjaśnień Andrzej
- No, nie ma Mikołaja – odpowiadam
- Jak to kurwa nie ma?!?!? – wyraża zdumienie Dżeju, także kątem oka spoglądając za siebie aby upewnić się czy puste miejsce po Mikołaju naprawdę jest puste. Ale niestety – faktycznie Mikołaja z nami nie ma. I im bardziej przyglądaliśmy się czy na pewno go tam nie ma, tym bardziej go tam nie było.
- Już zawracamy – rzucam w słuchawkę i połączenie zostaje zakończone
- Ja pierdolę – wyraził swoje emocje Dżeju i niemal natychmiast znalazł brak barierki po lewej stronie co wykorzystał natychmiastowo i wbrew przepisom.
Pędzimy zatem spowrotem, Andrzej uzewnętrznia się dość obficie, próbując jednocześnie przypomnieć sobie gdzie był feralny parking oraz malowniczo opisując, że takich przygód to on jeszcze nie miewał. I tak kilometr po kilometrze mija nam czas i droga. Widzę rozbłyski niebieskich świateł.
- Uważaj, policja – mówię odruchowo.
- Taa…
Zwalniamy dojerzdżając po chwili do stojących na awaryjnych światłach aut w szeregu ustawionych na pasach autostrady. Jest ich niewiele, oddzielających nas od policyjnej feeri świateł ostro odcinających się w ciemności. Wypadek. No trudno. Poczekamy. Jest 4.15. Dzwonię do Mikołaja/ „Abonent ma wyłączony telefon lub znajduje się poza zasięgiem sieci…” O żesz ty … Trudno. Jakoś damy radę. Dżeju wyłącza silnik. Po co ma się paliwo spalać bez sensu. Czekamy. Przysypiam. O piątej nadal czekamy.
- Już niedlugo pewnie puszczą choć jedną nitkę – mówi Dżeju, nadal dość rozlegle omawiając temat tego, że jak to, do kurwy nędzy, można zgubić człowieka z auta na trasie, szczególnie jeśli jest gabarytów Smoka?... 5.30… Przysypiam bo nadal czekamy. Godzinę później nadal czekamy. Zaczyna się rozjaśniać niebo, a ludzie na początku nerwowo chodzący tam i siam zaczynają przycichać w smętnej beznadziei. Znów próbuje dodzwonić się do Mikołaja. Nadal to samo. Zuch – nie mieć telefonu przy sobie… albo mieć wyłączony… tudzież rozładowany… Po chwili dzwoni do mnie jakiś polski numer. Odbieram.
- No haaaalooo?!?! – poirytowanie w słuchawce – gdzie wy jesteście?
- Stoimy na zablokowanej wypadkiem drodze już od dwóch godzin – odpowiadam spokojnie, bo cóż innego mogę zrobić – Smoku, nie przeskoczymy tego.
- Dobra, to ja tu czekam i jest mi kurewsko zimno… - rozłączył się, a ja z westchnieniem odłożyłam telefon. Co robić? Może by pójść na piechotę do niego i jakoś wrócić?...
- Ta jasne i pogubić się, kurwa, jeszcze bardziej? – komentuje moje głośne myślenie Andrzej… No dobra – może faktycznie poczekajmy. Bo przecież nie wiadomo ile dokładnie mamy do siebie kilometrów i ile tu jeszcze będziemy stać… Siódma. Nadal bezruch i beznadzieja. Ku naszej ogromnej radości wspieranej falami irytacji o 7.30 ruszamy. Naszym oczom ukazjue się leżący na poboczu tir, mnóstwo zmywanego i czyszczonego asfaltu i sporo aut służb wszelakich. Dżeju znów dość rozwlekle opisuje swoje zdanie na temat tempa pracy owych służb przeplatając to nadal brakiem zrozumienia dla naszej niespodziewanej przygody. W końcu wydobywamy się z tego okropnego miejsca i bieżymy chyłkiem do Mikołaja. Udaje nam się wypatrzeć parking na którym od niemal czterech godzin koczuje nasz zagubiony towarzysz. Wykorzystujemy pobliski zjazd i już jesteśmy na dobrej drodze. Chwile po ósmej podjeżdzamy pod drepczącego w kółko i wyraźnie zasępionego Smoka… Chwilę trwa wymiana zdań na temat całego zajścia, suto okraszona różnymi wyrażeniami dobitnie podkreślającymi wagę padających słów. W końcu pakujemy się do auta i cóż – resztą przemyśleń pozostanie nam podzielić się już w drodze. Jest rano. Słońce już wzeszło, a my mamy jakieś 800km do przebycia. Do tysiąca zepsutych krewetek! Jesteśmy udupieni. Z latania już dziś nici – dotrzemy tak późno na miejsce że nic już nie zrobimy. Irytacja miesza się ze smutkiem, kroplą wesołości nad durnością całego zajścia oraz radością, że jednak znów jesteśmy w komplecie. No trudno. Podróże zawsze pociągają za sobą ryzyko nieprzewidzianych przygód i głupich zdarzeń. Bez tego byłoby nudno! Jednakowoż fakt zgubienia Smoka, a właściwie nie zauważenie braku czegoś, ekhm.. kogoś tak kruszynkowatego jak Smok budzi pewne rozbawienia ora zdziwienie. Nieustająco… Jedziemy jakoś bez większych przeszkód i przygód dalej mkniemy dzielną Cytrynką pokonując europejskie autostrady… Przełęcz Brennera zachwyca. Jest rekompensatą tego opóźnienia nocnego i naprawdę pozwala zapomnieć o tym, że dziś już latać nie będziemy… Bogactwo kształtów, gra światłocieni oraz wkradająca się już feeria barw jesiennych, a na szczytach także zimowych eksplodowały w mojej głowie budząc niepokój i wypełniającą każdy zakątek ciała radość. Natura jednak jest niesamowitym artystą i mało kto może się z nią równać… O 18.00 docieramy do Semozno niedaleo Borso del Grappa. Odwiedzamy lądowisko, objeżdżamy miasteczko, zakupujemy w znajomym już sklepiku kilka niezbędnych produktów, w tym także kapkę czerwonego wytrawnego… Namiot przerósł lekko nasze możliwości ale jakoś po godzinie walki pokonaliśmy gada! Teraz, niemal o 21.00 siedzimy przy stoliczku, dyskutując oczywiście o lataniu i sprzęcie latającym. Ja piszę co przeżyliśmy. Brzuszek szczęśliwy od domowej zupki pomidorowej zjedzonej w końcu pierwszy raz w tej dobie na gorąco… a teraz na palniku grzeję trochę czerwonego wytrawnego… jutro ważny dzień! Jutro polatamy! W miejscu, gdzie udało nam się dogonić jeszcze odrobinę lata…

A zdjęcia dziś w Przełęczy Brennera zrobione utkwiły w aparacie, nie mamy czytnika do tego typu kart ani kabelka odpowiedniego… Piekło, szatani… dobrze, że od jutra będę już miała mój aparacik działający!...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2012-10-20 13:59
Mysle,ze po powrocie uda ci sie te zdjecia odzyskac.:)))
 
BPE
BPE - 2012-10-22 10:09
widze, że Twój "odlot" trwa ...... cięszę sie i czekamy na dalsze relacje i zdjecia :-)))
 
BoRa
BoRa - 2012-11-13 18:51
Ale przygoda.., a myślałam że tylko Kevin ma patent na takie historie.
 
keyla
keyla - 2012-11-14 22:45
Może od dziś na Mikołaja będę mówić Kevin? :D
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017