Niespieszny poranek. Pobudka o siódmej była ciężka i jak się okazało niekonieczna. Choć tym jednym razem akurat może troszkę pomocna. Długie wybudzanie się po dobie spędzonej w aucie… Odkryłam też, że posiadanie dużej butli gazowej i dwupalnikowej kuchenki jest wspaniałym postępem, bo wszystko się tak niesamowicie szybko i sprawnie gotuje i przyrządza… Prysznic – cholera, za wcześnie… woda się jeszcze nie nagrzała, więc mimo ogromnej ochoty na rozgrzanie się muszę zadowolić się wodą w temperaturze niższej niż moje ciało. Rzeźko… ubieram się ciepło bo czeka nas jeszcze dłuższa chwila zanim słońce naprawdę rozgrzeje powietrze i nas. Trochę ze smutkiem przyglądamy się niebu: błękit ponad nami co prawda piękny i wymarzony, ale… poniżej grani widoczna szara krecha inwersji. Mówiąc po ludzku – ciepłe powietrze uwięzło pod masą zimniejszego i suchszego powietrza, co dla nas oznacza tyle, że będą niskie chmury i słaba termika oraz, że widoczność także będzie mizerna. Ani pięknych widoków z góry, ani zdjęć wyrazistych ani wysokich lotów… nie będzie. Ale nie załamujmy się – może się jeszcze poprawi i wygrzeje to to? … Spokojne śniadanie w coraz przyjemniejszych promieniach słonecznych. Tak, z całą pewnością dogoniliśmy lato… na nogach lądują sandały, na ciele koszulka z krótkim rękawem… jest idealnie… zbieramy się do biura tutejszej informacji turystycznej i jednocześnie „zarządcy” turystyki lokalnej – trzeba wykupić bilet na latanie. Potem już tylko spokojnie wjeżdżamy pod bar przy startowisku. Mieszanką angielskiego, włoskiego i hiszpańskiego umawiam się z barmanem, że nasze auto nie będzie tu przeszkadzać. Wspaniale!
Spokojnie i bez nerwów zbieramy się na startowisko. Czuję oczywiście ten niesamowity stan będący mieszanką podniecenia, radości i obaw. Właśnie – nie czuję strachu… są obawy i niepewność… ale nie ma strachu. Czy to dobrze? Nie wiem. Od wielu osób słyszałam że się boją i że starty zawsze są dla nich nerwowe właśnie z tego powodu. CO jest zatem ze mną nie tak, że tego strachu nie ma? Dlaczego jest radość i to niecierpliwość, żeby to było już i teraz i żeby trwało… nie tylko gdy szykuję się i sprawdzam czy dobrze wszystko pozapinane i czy cały sprzęt dobrze sklarowany mnie nie zawiedzie… nie tylko, gdy tymi kilkoma krokami odbijam się od ziemi, grając grawitacji na nosie… także tam, w przestrzeni w której nie ma ograniczeń, nie ma problemów codziennych i gdzie dystans do wszystkiego sam wypełnia cały umysł, a uwaga skupiona jest na tym, by latać, latać, latać!!!... I by bezpiecznie wylądować. Skrzydeł w powietrzu sporo, ale próbuję ogarniać się jak mogę – patrzę wciąż i wciąż dookoła i dochodzę do jednego wniosku – mam beznadziejnie ustawioną uprząż – zbyt leżąca pozycja, przez co nogi i zapas zasłaniają mi widok, a na dodatek plecy bolą jak cholera. Ale to nic. Wytrzymam – wieczorem będę się regulować! Latam w sumie w jednym miejscu. Noszenia są na tyle nieefektywne, że pozwalają się utrzymać w powietrzu, ale nie pozwalają się wynieść wysoko i daleko…Ale i tak mam mnóstwo frajdy! Nagle słyszę głos. Nie w słuchawkach radia tylko tak, gdzieś z powietrza… „cześć Kasia!!!” Krzyczy ów głos… rozglądam się ale nie potrafię zlokalizować źródła… hmmm… na ziemi będę się tym martwić! Latam jeszcze trochę… i jeszcze chwilkę… w końcu nie ma już na czym bo zaczyna się późne popołudnie a i moje umiejętności jeszcze mizerne. I tak z zadowoleniem odkrywam, że do pełnych trzech godzin zabrakło mi jedynie dziesięciu minut. To pięknie. Lądowanie z klasą. Dopiero na dole odkrywam ku wielkiej radości, że przyjechało jeszcze kilku „naszych”! Składając skrzydło rozmawiam z nieznanym jegomościem o imieniu Krzysztof i okazuje się że przyjechał z ludźmi, których znam! Słupsk zawitał tu goniąc lato wraz z nami. I to znany mi Sabina (znaczy się Krzysiek, ale inny niż ten pierwszy) krzyczał do mnie cześć, co teraz wydało mi się oczywiste… podbiegłam do niego i przywitałam się uściskiem. Sabina też już wylądował i siedzi bidak czekając na pomoc. Sabina to osobna, bogata historia. Jest dla mnie człowiekiem o wielkim duchu i sercu i z cudowną rodziną. Sabina lata. Kiedyś chodził. Teraz jeździ na wózku. Właśnie dlatego, że lata. Ale mimo tego, że nie chodzi, a może właśnie dlatego, lata nadal. Nie poddał się i nie przegrał wewnętrznie swojego życia. Jestem z niego dumna i podziwiam go. Jak chyba wszyscy, którzy go znają. Sabina jest ciepłym, serdecznym człowiekiem. Dobrze mieć takich ludzi wokół, szczególnie w podróży. Razem z Krzyśkiem ściągamy Sabinę na bok, żeby tak nie leżał na środku lądowiska. Składamy sprzęt i skrzydło. Powoli zbiera się reszta kompanii: radośnie witam się ze Spokojniakiem (znaczy się z Tomaszem) oraz z nowym dla mnie osobnikiem Szafrankiem (znaczy się Grzegorzem). Rozmowy płyną jak potok górski po kamieniach – wartko i z wieloma zwrotami. Wieczór zaskakuje nas jeszcze na lądowisku. Gromada powiększyła się o kolejnych trzech muszkieterów. Tym razem ze Szczecina. Wychodzi na to, że pomorze jest bardzo silnie reprezentowane w tym dalekim zakątku lata:) W końcu udaje nam się dotrzeć do kempingu. Razem ze Spokojniakiem idę do recepcji. On upiera się, że postara się wszystko z ich zakwaterowaniem załatwić w języku włoskim, a ja mam tylko być do asekuracji – ze swoim angielskim… Zatem pewnym, silnym głosem Tomuś oświadcza:
- Quatro persona, una machina y una tomba.
- …??? … - mówi spojrzenie recepjonistki - …ok, … una tomba – widzę, że jej twarz wyraża niepomierne zdziwienie. Tknięta wewnętrznym niepokojem przyglądam jej się chwilę i widzę, że zdziwienie to miesza się lekko z rozbawieniem. Pytam czy wszystko w porządku i czy wszystko zrozumiałe. Pada odpowiedź: „yes, but why he’s travelling with the coffin?” … mój umysł wytęża się i napręża… coffin… coffin… o rety… trumna! Tomasz powiedział że trumna! Parskam śmiechem, recepjonistka takoż. Tylko Spokojniak patrzy zdezorientowany to na mnie to na nią. Nadal chichocząc wyjaśniam kobiecie, że chodzi o namiot i staram się wytłumaczyć Tomkowi sytuację. Recepcjonista chichra się i nie może pisać. Tomek, który po chwili już wszystko wie, śmieje się serdecznie sam z siebie. W końcu formalności zostają dopełnione i nadal z uśmiechami naokoło głowy wracamy. Kolacja. Chłopaki podzielili się zdecydowanie na dwie grupy – tych bardziej ogarniętych, którzy chcą się wyspać przed jutrzejszym dniem oraz tych … hmmm… mniej ogarniętych, którzy nabrali ułańskiej fantazji. Wyciągnęli mnie do naszej lokalnej pizzerii (choć to określenie w naszym polskim rozumieniu nie do końca pasuje) „L’antica Abbazia”. Poszłam z nimi. Co robić – trzeba pilnować bo głupstw jeszcze narobią. No i rację miałam!. Ułańska fantazja wyśrubowana jeszcze dodatkowo kolejnym winem zamienia się w fantazję ponadwymiarową. Cudem ostatecznie udaje mi się odwieść chłopaków (trzech dla uściślenia) od pomysłu wybrania się nocą do Wenecji taksówką… No naprawdę… ciekawam jakie miny mieli by po powrocie, spoglądając na wyciągi swoich kart kredytowych. Zabawa w Anioła Stróża musiała jednak dobiec końca bo ja także chcę się wyspać przed jutrem… Zatem umęczona tym dużym przedszkolem zasypiam marząc o kolejnym lotnym dniu… jest późno…