W sumie jest już znacznie później niż 27 lipca… Weekend, w który wróciłam był trudny. W sobotę, w dzień przyjazdu były imprezy organizowane przez moje stowarzyszenie. W niedzielę artyści koncertowi byli nadal w gościach i trzeba było się nimi zająć. Gryzłam ściany i zaciskałam wargi. Rygor spotkań umówionych, widmo czterech ścian zamykających się ciasno wokół przerażały i wprawiały w popłoch. Chciałam uciekać. Wpakować skrzydło do auta i uciec gdzieś. Gdziekolwiek. Tam, gdzie da się latać i gdzie jest otwarta przestrzeń. Adaptacja do domowych warunków przebiegała naprawdę ciężko. Dni zaczęły napływać jeden po drugim. Klatka codzienności nadal dławila. Tęsknota za powietrzem, za lotem i za bezkresem otwartym mieszała się z nadmiarem spraw do załatwienia… Myśli wciąż wracały do pól lawendy, do gór bezkresnych… Wszystkie obrazy, które dane mi było zobaczyć, wracały. Emocje napływały i znikały w codzienności. Powoli jednak oswajałam się z dniem normalnym. Tęsknota szlochała nadal, lecz powoli cichła…
Niedawno otworzyłam słoiczek miodu lawendowego, który przywiozłam z Prowansji. Lubię miód. Na co dzień mam zapasy od znajomego pszczelarza z Bractwa Pasieczników Wędrownych. Sprawdzone, solidne źródło z Warmii. To, co krył sloiczek zaskoczyło mnie jednak. Zapach przeniósł mnie natychmiast pod błękitne niebo przyozdobione kłębkami puszystych cumulusów, w lekki ciepły wiatr szumiący w fioletowych łanach, do delikatnego brzęczenia pszczół… Przeniósł mnie magicznie do miejsca z mojego snu. Do miejsca, które dane mi było zobaczyć naprawdę. Po chwili słodki smak rozpływał się w ustach. Nigdy nie sądziłam, że zmysły tak bardzo podatne są na wspomnienia. Na doznania, których doświadczyliśmy wcześniej. Zamknęłam oczy i znów stałam pośród lawendowych kwietnych rzędów… To magia najwyższej klasy. Wiem, że ten słoiczek musi mi wystarczyć na bardzo długo… będzie moją przepustką do mojego snu i do pięknej podróży, która z niego wyniknęła…
Długo zastanawiałam się jak podsumować ten wyjazd. Na czym się skupić, co uwypuklić? Może jakieś przemyślenia o lataniu, o technice, o postępach jakie poczyniłam? O wiedzy i umiejętnościach, które pogłębiłam? A może o tym, z jak wspaniałymi towarzyszami podróży dane mi było spędzić ten czas? O ich jakże odmiennych osobowościach? O tym, co w nich denerwowało, a co dawało siłę i nadzieję? O tym, jak wdzięczna im jestem za wszystko, co dla mnie zrobili? Kalejdoskop tak odmiennych spojrzeń na świat i na życie. Między innymi dzięki temu nigdy nie było nudno. Różnice pozwalały na długie dyskusje. To, co było dla mnie ważne to fakt, że można było poruszyć wiele tematów. Nie trzeba było ograniczać się tylko do paralotniarstwa. Wzajemne zaufanie. Oto co z nimi odnalazłam. W moim śnie ich nie było. Ale w rzeczywistości stali się ważnym elementem całej historii. Bez nich okazałaby się niekompletna. Nie ma dnia, w którym nie wróciłby do mnie choć jeden obraz z podróży. Lubię, gdy wracają. Na samym początku Wojtek zapytał mnie czy jestem pewna tego, że chcę spełnić swój sen… Nie rozumiałam dlaczego w ogóle o to pyta. Spytał wówczas „A co będziesz robić potem, jak już sen się ziści? Nie stracisz celu?”… „Ja mam jeszcze wiele pięknych snów!” odparłam z uśmiechem…
Jak to jest, kiedy sen się spełnia? Doznania są naprawdę głębokie i wielowymiarowe. Wzruszenie, które mnie ogarniało, czasem zapierało dech w piersi, a czasem powodowało, że łzy pojawiały się w oczach. Wielokrotnie to, co widziałam było tak nierealne jakby nadal działo się w moim śnie… Bo przecież nie jest możliwym, aby tyle piękna istniało i było na wyciągnięcie ręki. Sen który śniłam był tak realny, że zdawał się być rzeczywistością – jedyną oczywistą i słuszną. Rzeczywistość, w której dane mi było się odnaleźć, okazała się z kolei tak nierealna, że zdawała się snem. Paradoks? Może. Ale chyba w tym tkwi cała magia tej podróży. Zatarły się granice pomiędzy snem i jawą. Stały się one jedną, spójną i w końcu pełną historią. A podróż, która rozpoczęła się w mojej głowie, w moim sennym majaku, mogła się odbyć i właśnie się nadchodzi jej kres. Ale tak naprawdę, będzie we mnie jeszcze długo żywa. Tak jak od wielu już lat żywy jest Złoty Smok… Na co dzień uśpiony, schowany gdzieś w zakamarkach świadomości. Czasem, w locie, jego krew wypełnia moje żyły… Jego osobowość zdaje się rozpierać wygodnie w mojej głowie. Postrzeganie świata ciut się zmienia, a zmysły wyostrzają. Opanowuje mnie przyjemny wewnętrzny spokój. Choć radość oczywiście kipi. Wówczas czuję się w pełni sobą. Tak jak w chwili, gdy przemieniłam się w Niego szybując ponad polami lawendy… Tak jak te kilka tygodni temu, kiedy lawendowe pola ciemniały pode mną, skąpane w słońcu… Gdy mogłam wylądować pomiędzy fioletowymi rzędami, a zapach od nich bijący upajał…
Mój przyjaciel miał kiedyś sen… Leżał w nim obok mnie i zapytał „Kasiu? Powiedz mi – ale tak naprawdę – ile ty masz lat?”… „Cztery miliony” odparłam spokojnie. „Acha. No, to wszystko wyjaśnia”…