W końcu dotarliśmy do naszej stacji. Krakowski dworzec o czwartej nad ranem wcale nie jest romantyczny ani poetycki. Odremontowany, straszy trochę ilością poziomów i skomplikowanymi trasami na każdym z nich. Na poziomie piwnicznym nowoczesny wystrój zdominowany został przez całkowicie niewygodne, koszmarnie plastikowe i zbyt jaskrawe w kolorach ławeczki dla podróżnych. W tak ciekawym mieście, z takimi tradycjami – nie wiem kto pozwolił na taki kicz i brak gustu. Może to i tańsze, ale zdecydowanie nie pracuje na plus dla Miasta Królów. O tej porze otwarta jest tylko jedna kawiarenka z horrendalnymi cenami za wszystko. Decyduję się na lemoniadę arbuzową, jednak jest ona na tyle niesmaczna, że nawet nie dopijam jej do końca. Zniesmaczona krakowskim przedsionkiem w postaci odremontowanego dworca, wsiadam do auta Zbyszkowego. Madmax zamyka drzwi i ruszamy. We troję, w kierunku znanym tylko Zbyszkowi – jedzie bez nawigacji i zdecydowanie ma się z tym dobrze. Powoli noc zamienia się w przedświt, usłany mgłami na rozlicznych polanach. W jaśniejącym świetle zarysowują się chmury. Za nimi, niewidoczne, budzi się słońce. Jedziemy spokojnie dalej. Zbyszek wie dokąd…