Poranek przyniósł narastające dość szybko w namiocie ciepło. Ono zdecydowanie sprawnie pomogło w podjęciu decyzji o wyjściu i o rozpoczęciu dnia. Ale spałam jak dziecko. Prysznic i śniadanie. Potem pierwsza krótka odprawa tu na dole. O 10:00 mamy wyjeżdżać na górę. No dobrze – to ostatnie chwile przed lataniem. Cieszę się i niepokoję czy na pewno dam radę i czy pogoda nam nie pokrzyżuje planów…
Wyjazd na startowisko dostarczył mi emocji, jakich dawno nie miałam okazji odczuwać. Radości mieszanej z przerażeniem i niedowierzaniem. Najpierw niby wszystko jak zawsze. Kolejka linowa krzesełkowa wyciąga nas na górę. Jak się okazuje to tylko kawałek góry. Na wyższe partie zabiera paralotniarzy duży ciężarowy gaz z paką z ławeczkami. W kolorach wojskowych, więc pewnie to i żołnierze nim wcześniej jeździli. Pochyłości, nierówności, pył wzbijany w niesamowitych ilościach. Cała ta niekomfortowość jazdy jest tym ciekawsza im bardziej trzęsie i buja. Im bardziej haczymy o gałęzie i im silniejsze pochyłości wymagające zdecydowanego trzymania się burty. Zastanawiam się jak to będzie – odprawa na górze, wyznaczanie trasy, ustalanie co i jak zrobić… oczywiście jak zawsze przejmuję się – bo przecież chciałoby się jak najwięcej polatać. Ale może będzie dobrze? Zobaczymy. Po jedenastej już wszystko jasne – jest trasa, jest cel do osiągnięcia. Zanim jednak rozpoczynają się zawody, trasa zostaje odwołana. Powód? Burze, które od północy nasuwają się coraz bliżej. Miały przyjść później, ale nie wiadomo kiedy zaczną być groźne. Organizatorzy nie ryzykują. Wiele osób startuje ot, tak – żeby choć chwilę polatać. Kilku zawodników postanawia mimo prognoz spróbować trasę zaplanowaną zrobić. Ja i Madmax postanawiamy chociaż wystartować i polatać tak przy lądowisku, żeby tylko oswoić się z powietrzem i z miejscem. Tak innym, tak nowym. Kilka chwil po starcie Zbyszek daje jasną komendę. Mamy iść do lądowiska. Burza jednak zbyt nachalna. A tu potrafią się w ułamku chwili zmienić warunki na takie, w których z całą pewnością nie chciałoby się być. Start jest jednym z przyjemniejszych, jakie można sobie wyobrazić. Ogromna ilość przestrzeni, idealna siła wiatru dająca całkowite poczucie spokoju. Jest czas na to aby doskonale wyprowadzić skrzydło nad głowę, jest czas, żeby przyjrzeć się czy wszystko dobrze… bez stresu i bez pośpiechu. Miękkie, spokojne odbicie i już… już jest jak zawsze. Świat widziany z powietrza jest tak inny. Niby patrząc przez szybę samolotu też widać tak samo. Niby. Bo jak porównać zniekształcony, czasem brudny widok przez „dziurkę od klucza” do widoku otaczającego zewsząd, zapierającego dech w piersiach, gdy słychać świst powietrza na linkach, gdy czuć jak bardzo to powietrze, mimo że niewidoczne, jest żywe. Oddychające, poruszające się, tańczące czasem w sobie znanym rytmie. Cała mądrość i umiejętność latania polega chyba na tym, żeby złapać rytm tego tańca. Aby zatańczyć wspólnie… Staram się wyłączyć myśli o tym co na ziemi. O tym, co teraz nie jest istotne. Nie udało mi się zrobić wiele wysokości, tyle, żeby przesmyknąć się przez siodło na drugą stronę. To zdumiewające tu, że nie działa za bardzo coś takiego jak zawietrzna. W każdych innych górach zawietrzna to zło, którego trzeba unikać, bo może bardzo dużo krzywdy wyrządzić. A tu – proszę, nawet zawietrzna działa inaczej. Rozległe połoniny, pokryte głównie jagodami i trawą stanowią bezpieczną oazę jeśli nie da się polatać. Zawsze można wylądować, przejść w inne miejsce lub chwilę odpocząć i potem wystartować ponownie. To takie niesamowite. Myślę, że to miejsce – jeśli byłoby jak poznać je jeszcze lepiej mogłoby być doskonałym na pierwsze latanie biwakowe. Doskonałe warunki, żeby spać w miejscu, gdzie się wylądowało, rano wystartować i lecieć dalej. Na więcej myśli już nie wystarczyło czasu, bo lądowisko jest tuż tuż… i trzeba się ogarnąć. Jeszcze nigdy nie lądowałam na skosie stoku, równolegle. Wiadomo, że wiatr będę miała lekko z boku. Trzeba się ogarnąć. I przygotować do nowego. Do miejsca lądowania dochodzę z taką wysokością, że nie muszę nic wybierać ani nic poprawiać. Po prostu dalej lecę po prostej. I po krótkiej chwili spokojnie i bez najmniejszego problemu ląduję. Ładnie i elegancko. Madmax przelatuje mi nad głową, niemal o nią hacząc. Ale też spokojnie ląduje. Może nie tak elegancko, ale równie skutecznie i bezpiecznie. Składamy się i potem czas na relaks. Burza jednak nie przychodzi. Rozpada się. Jedna i druga. Zostaje tylko ta największa – na wschodniej stronie. Nikt w sumie nie lata, ponoć ktoś poszedł na przeloty. Zaczynam mieć wewnętrzny dylemat czy dobrze, że jestem tu na ziemi, czy też powinnam być tam, w powietrzu. Ktoś z lokalnych mówi, że przecież da się latać. Rozmowa ze Zbyszkiem – pewnie, można, ale po co stwarzać sobie niebezpieczne sytuacje? Po jakimś czasie przekonuję się do tego co mówi Zbyszek. Chwilę później piorun wali gdzieś blisko i wszystkie moje obawy rozwiewają się ostatecznie. Pomagam przy przygotowaniu potrawy zwanej „plov”, robionej przez jednego z zawodników – Vitalija. Drugą wersję robi jego córka. Bożenka. Plov to potrawka w kociołku na ogniem robiona, z mięsa, marchwi, cebuli, czosnku i ryżu. Dodaje się jeszcze soli, pieprzu, nasion berberysu, i pewnie innych ciekawostek. Nie wiem jak smakuje bo na mięsie, ale nie przeszkadza mi to. Pachnie dość ładnie. Wieczór mija na degustacjach plovu i napojów różnych. Potem czas się jednak wyspać. Jestem zmęczona i lekko sfrustrowana – w końcu nie polatałam tak jak bym chciała. „Jak chcesz latać to musisz jechać na zawody” skwitował moje żale Zbyszek. „No a gdzie teraz jestem, hmmm…”… Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej… tak bardzo bardzo bym chciała… w końcu się wylatać, do urzygu, do zmęczenia, do znudzenia i do zniechęcenia niemal… żeby wstać rano i powiedzieć „o nie, dziś znów trzeba latać… a może coś innego porobię?”… takie ot, małe marzenie…