Geoblog.pl    keyla    Podróże    Lotne Karpaty    Skok do Lwowa
Zwiń mapę
2015
14
sie

Skok do Lwowa

 
Ukraina
Ukraina, Lwów
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 941 km
 
Dziś według planów nie miało być latania. A precyzyjniej według prognoz pogody. Naszymi przemyśleniami był jednak zdziwiony Zbyszek, jak i opiekujący się nim Andriej. Ich zdaniem może mega-warunu nie będzie, ale lotnie powinno być. Dopóki nie wybuduje się burza.wła Dziś Zbyszek wychodzi ze szpitala. Dziś też Andriej przyjedzie po nas i zabierze nas do Lwowa. I dziś właśnie kończy się zakarpacka przygoda. Zaczyna spokojny i niespieszny – ze względu na Zbyszka – powrót do domu. Może to i lepiej. Łatwiej będzie się zaadoptować do rzeczywistości, jeśli wejdzie się w nią na powrót powoli. To jak wchodzić do zimnej wody. Kawałek po kawałku, najpierw do kolan, potem po pas, dopiero potem po szyję będzie można zanurzać się w chłodnej, nieustannie będącej w ruchu rzeczywistości. Bez martwienia się o ewentualny zawał serca czy szok termiczny. Dziś wybieramy niższe startowisko, jakieś dwieście metrów powyżej kolejki. I tak dotarcie do niego zajmuje nam chwilę. Andriej spokojnie i z uśmiechem upewnia nas w przekonaniu, że coś się uda z tym lataniem. Wlał mi w serce sporo otuchy. I nadziei. Wiem – nie powinnam się nastawiać, bo potem rozczarowanie bardziej boli. Ale nie poradzę. Myśl o tym, żeby lotnie pożegnać się Zakarpaciem, żeby jeszcze raz zobaczyć to wszystko z góry, wtargnęła do mojej głowy i zdecydowanie rozpanoszyła się tam z rozmachem bollywoodzkich produkcji filmowych. Zatem nic nie poradzę – z bijącym nadzieją sercem wdrapałam się wraz z Madmaxem i Andriejem do miejsca oznaczonego wiatrowskazem. Dwóch innych Ukraińców postanowiło wyjść jeszcze wyżej. Poza nami i trzema tandemami, więcej paralotniarzy tu nie ma. Całe niebo dla nas. Oby, udało się na nim trochę nacieszyć! Ciekawe, co też porabia Saszka? Czy faktycznie pojechali z Larissą nad to jezioro magiczne? Gdzieś stosunkowo niedaleko Pilipca. Nie pamiętam jego nazwy, ale legenda z nim związana była dość intrygująca. U jego brzegu mieszkali ludzie-psy. Postaci niemal ludzkie, ale z głowami psów. Oczywiście relacje z innymi wsiami, gdzie mieszkali „zwykli” ludzie, nie należały do najprostszych. Często wręcz miały owe relacje dość burzliwy charakter oraz krwawe zakończenia. Z upływem czasu normalność zaczęła brać górę, a może ludzie po prostu przestali wierzyć w magiczność sąsiadów. Przyczyna – jakakolwiek by nie była, miała jeden konkretny skutek. Ludzie-Psy pewnego dnia przestali istnieć. Pozostała po nich zła legenda, w której ostały się jedynie wspomnienia o ich okrucieństwie i żądzy mordu. Larissa opowiadała o tym z przejęciem. A ja oczami wyobraźni widziałam zamglony brzeg jeziora na którym majaczyły drewniane, kryte strzechą chaty. W szarym przedświcie łódź z cichym pluskiem dobijała do brzegu, a postać w kapturze pochylała się, żeby wypakować worki z rzeczami. Spod materiału wystawały lekko szpiczaste, pokryte krótką sierścią uszy, nasłuchujące mimowolnie otoczenie. Pysk, zakończony czarnym wilgotnym nosem, pokryty był, podobnie jak płaszcz, rosą skraplającą się z mgły. W wiosce nie było psów. Nie było takiej potrzeby.

Wracam myślami do rzeczywistości. Opowieść Larissy z wczoraj naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Ale teraz czas szykować się do latania. Czasu zaczynamy mieć niewiele, bo burza od wschodu znów zaczyna się wybudowywać szybciej niż zakładaliśmy. Zaczynamy się sprawnie zbierać do startu. Mi oczywiście po raz drugi psuje się sandał. Ten sam, tylko w innym miejscu. No cóż – może jednak faktycznie czas na zmianę? Na razie jego defekt uniemożliwia mi chodzenie. Zatem tym sprawniej przebieram się i szykuję. Nadzieja znów wypełnia głowę. Choć wiem, jak złudna bywa. Andriej jak tylko wpiął się uprzężą w skrzydło, od razu je stawia. Sprawny delikatny obrót, kilkanaście kroków rozbiegu i już powietrze wita go cichym szumem na linkach. Powiewów pozwalających na bezproblemowy start nie ma za wiele. Zatem wykorzystuję następny i staram się równie sprawnie pójść w powietrze jak Andriej. Muszę podrobić większą ilość kroków. Ale i tak w końcu stopy tracą kontakt z miękkim jagodowym podłożem. Przy samym stoku odrobina noszeń. Ledwo, ledwo, ale coś jednak podtrzymuje w tym powietrzu. Odchodzę za Andriejem do miejsca, gdzie widzę, że nosi. Jestem tam chwilę później. Delikatnie zakręcam i widzę, że Madmax też właśnie odrywa się od stoku. Moje rozczarowanie jest ogromne. Tu, gdzie Andriej zyskał kilkadziesiąt metrów, ja tracę. Spokojnie. Jeszcze jest czas. Jeszcze się wszystko może ułożyć. Lecę znów za innymi. Widzę, że są wyżej. Niewiele – jak na razie, ale jednak. Wariometr nie jest zbyt przekonany do noszeń. Pika niechętnie. Jakby wiedział, że to ostatni dzień i nie miało już ochoty na ostatnie spojrzenie z góry na okolicę. Od wschodu chmury strzelają w górę w dzikim niemal tempie. Madmax jest już wyżej ode mnie. Cholera jasna. Jakim cudem? Zaczynam odczuwać mrowiącą nieprzyjemnie irytację. Dlaczego nie udaje mi się wyrwać wyżej? Przecież wlatuję w te miejsca, w których inni zyskują wysokość. To dlaczego ja tam tracę? Jakaż złośliwość wciska mnie w dół, gdy ja tak bardzo chcę do góry? Staram się jak mogę. Wytrwale próbuję choć utrzymać się w zerkach. Ale nie jest to proste. Coś wciąż dociska mnie do ziemi. Jakaś wredna, paskudna niewidzialna łapa. Zaczynam znów odczuwać w ustach gorzki smak frustracji i porażki. W pewnym momencie nie mam już wyjścia. Muszę iść do lądowiska. Poszukując do ostatniej chwili noszeń, które miałam nadzieję jeszcze mnie uratują, zostaję nad łąką obok. I na niej ląduję spokojnie, choć wewnątrz mnie czuję narastający chaos. Już pochłania. Smutek, frustracja, niezadowolenie, rozczarowanie, i im podobne emocje zdecydowanie niczym front burzowy. Ten, który wybudowuje się właśnie na horyzoncie i zbliża. Rozlewa po niebie złowieszczo. Wypinam się z uprzęży i kładę na ziemi. Nie mam siły składać skrzydła. Chcę chwilę nieistnieć. Wyciszyć się tak, żeby zacząć „od nowa” swój emocjonalny stan. Widzę wszystkich wysoko. Niewielkie kropki na tle chmur i błękitu. Burza we mnie wybucha szybciej niż ta na niebie. Grzmi, ciska piorunami, przelewa się emocjonalnym deszczem. Trochę łzami. Słucham otoczenia. Od chmur grzmi. Oni latają. Mówię im na radiu, że grzmi. Pytam czy planują lądować. Nie, jeszcze nie. To nie. Zamykam się w świecie swoich frustracji. Leżę na trawie. W końcu udaje mi się trochę wyciszyć. Zostaje tylko smutek. Pierwsze krople deszczu zmuszają do spakowania skrzydła i uprzęży. Pierwsze krople są na razie jedynymi. Burza, jakby napędzana moimi emocjami, rozrosła się, grzmi coraz bardziej. Pęcznieje. Tamci nadal w powietrzu. Zaczynam się denerwować – tym razem na nich. Po kiego diabła siedzą tam aż tak długo? Chcą naprawdę lądować już w chaosie deszczu, wiatru i piorunów? W końcu widzę skrzydła schodzące do lądowania. Idę w stronę lądowiska. Powietrze gęstnieje szybko. Nadal jednak tylko gęstnieje. Kłębi się i straszy. Ale widać od razu, że na straszeniu się nie skończy. Nie tym razem. Zgrywając się emocjonalnie z burzą idę do chłopaków. Staram się jak mogę nie okazywać swojego podłego nastroju. Ale i tak wylewa się uszami zapewne. Pakujemy graty do auta. Andriej lekko złośliwie, ale zdecydowanie nieroztropnie rzuca „No, to polataliśmy troszkę”… Moje spojrzenie zdecydowanie zmusza go do cofnięcia się o kilka kroków dalej od auta. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moje emocje tak silnie emanują ze mnie. Staram się ciut opanować. Nie jest to łatwe. W końcu przecież nie miało być latania według prognoz. Czemu zatem aż tak rozpaczam? Że góra mnie nie lubi i nie chciała się pięknie i lotnie pożegnać? Że im się udało, a ja w sobie tłamszę poczucie bycia gorszą? Sama nie wiem. Przecież wcale tak nie jest. Skąd więc to obsesyjne pragnienie żeby nie latać mniej niż oni? Muszę to głęboko przemyśleć. Wyskakujemy na ostatnie przed wyjazdem zakupy. Jeszcze jakieś słodycze, obrusy i inne pamiątki. W momencie, gdy zakupy w siatkach w naszych rękach, rozlega się dość nagle intensywny szum. Narasta gwałtownie. Wraz z nim przychodzi zdecydowany spadek widoczności. Leje. Nie „pada”. Leje, jakby ktoś wylewał to wiadrami. Andriej domyślnie podjechał pod nas autem, ale i tak zanim zdążyliśmy się usadowić, wyglądaliśmy jakbyśmy zaliczyli prysznic w ciuchach. Dobrze, myślę sobie, niech leje… pogoda doskonale współgra z moimi emocjami… Jedziemy w strugach, które niespodziewanie zaczynają głucho i nieprzyjemnie stukać kulkami gradowymi w auto. Andriej, pełen obaw o zbyszkowe auto, chowa się pod drzewo. Grad wali niemiłosiernie, odbijając się niczym piłeczki kauczokowe od asfaltu. Miliony piłeczek. Po chwili piłeczki znów przyjmują postać ciekłą i roztrzaskują się zbiorowo na powierzchni Planety Ziemi. Zderzenie jednej z nich na pewno umknęło by naszym uszom, nie dostrzeglibyśmy go zaabsorbowani codziennością. Jednak zwielokrotnienie do miliardów uderzeń w tym samym momencie, powoduje powstanie niemożliwego do przeoczenia lub nieusłyszenia szumu kończących swój krótki żywot kropel. Wycieraczka nie nadąża ze zbieraniem i zgarnianiem na bok tego, co po dotarciu do szyby przestało być kroplami, a stało się jednolitą masą wody. Po kilkudziesięciu kilometrach w końcu wydostajemy się spod ogromnego cielska chmury, która zgotowała nam tak rzewne pożegnanie. Deszcz najwyraźniej wypłakał też moją żałość, bo czuję się znacznie spokojniej. Andriej, walcząc niczym Don Kichote o mój dobry humor, proponuje kąpiel w rzece Stryj. Oczywiście, że trzeba się wykąpać w rzece o tak cudownej nazwie! Wody jest tyle co kot napłakał. Tu jeszcze ogromne cielsko chmury ciężkiej od deszczu nie dotarło. Mimo, że zanurzyć można się ledwie po kolana, całkiem spory tłumek korzysta z tej formy rekreacji. Głównie uciechę mają oczywiście dzieciaki, które z pontonikami i kolorowymi kółkami – bardziej dla zabawy niż z realnej potrzeby – szaleją rozgłośnie na środku nurtu. Wchodzimy po śliskich i dość nieprzyjemnych do przemieszczania się na nogach kamieniach do rzeki. Dość szybko orientuję się, że głębokość niewiele się już zmieni i za przykładem młodszych – machając stopami przemieszczam się na rękach. Przyjemniej, bezpieczniej i chłodniej w ten sposób. Chwila bezruchu i dostrzegam zaintrygowane moją osobą rybki, które gromadnie spływają się w pobliże. A może to wcale nie zaintrygowanie tylko chęć schronienia się w cieniu? Są całkiem spore. Ale nie martwcie się, rybeczki – i tak bym was nie zjadła.

Odświeżenie się w wodzie zadziałało kojąco. I na ciało i na duszę. Ruszamy w lepszych nastrojach i relacjach dalej. Do Lwowa docieramy sprawnie, a potem już tylko ostatnie kroki dzielą od przywitania się ze Zbyszkiem. Lekko obolały i wymięty, ale jest. Cały i zdrowy. Uśmiechnięty. To najważniejsze. Zbyszek zaprasza na kolację. Stawiamy lekkie opory, ale w końcu zgadzamy się. To jego forma podziękowania Solce i Andriejowi za pomoc. Ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu – Zbynio uwidział sobie bar sushi! Zatem będąc w ukraińskim Lwowie, pierwszy raz będzie dane mi skosztować wegetariańskiej wersji sushi. No dobrze, wiedziałam, że ten dzień musi kiedyś nadejść. Kuchnia japońska jest mi dość obca, chociaż ze względu na przesył dwustronny paczek na trasie Gdynia-Nagoya, i tak pewnie miałam okazję sporo doświadczyć. Z duszą na ramieniu oczekuję na swoje wege-sushi. Z awokado i czymś tam jeszcze. Smak ciekawy, intrygujący, z racji nie jedzenia ryb dość mi obcy już. Noori, które jest tak charakterystyczne, zajeżdża po mojemu rybą. A ten smak, jest dla mnie dość trudny, po dwudziestu paru latach. Kilka lat temu zmusiłam się do zjedzenia kawałka ryby w Estonii. Bo gospodyni wiedząc, że nie jem mięsa przygotowała rybę właśnie, którąż to rybę jej małżonek specjalnie na mój przyjazd złapał. Niewdzięcznicą bym się okazała, gdybym nie zjadła nawet kawałka. Ale było to trudne doświadczenie. Metaliczny posmak rybi był już tak daleki temu, do czego przywykłam. Noori smakuje podobnie. Wychodzi na to, że to nie glony mają posmak rybi, tylko ryby – żywiące się glonami w pierwszym lub w drugim ogniwie łańcucha pokarmowego – mają glonowy posmak. Siedzimy i zjadamy te dziwności, ciesząc się wspólnym towarzystwem. Ciesząc się sobą. Wznosimy toasty za zdrowie Zbyszka i za wszelkie inne ważne sprawy na tym świecie. Potem jeszcze przyjemny spacer po starówce. Zarówno Zbyszek jak i Solka, prześcigają się w opowiadaniu różnych anegdot lwowskich o tak różnej tematyce, że aż trudno zapamiętać. Kościoły, historie burzliwe, drabiny do nieba, czarne i białe kamienice, ważni ludzie, zakątki i zaułki, kafejki i pomniki. Wszystko to splata się w obecny kształt i charakter lwowskich uliczek i zakamarków. Po niedługim czasie Zbyszek już musi się położyć. Ból na wieczór daje się we znaki i szybciej przynosi zmęczenie. Odwozimy Solkę pod dom, a potem Zbynio zawozi nas na kwaterę, czyli do pracowni architektonicznej, która należy do Solki. Mieszkali i pracowali tu wspólnie z Eugenim, ale teraz trudno byłoby jej być tu samej z rocznym dzieckiem. Mieszka z mamą. Po części pewnie też żeby nie zwariować ze smutku i tęsknoty. Widać, że nie umie się w niej ta rana zabliźnić. Jeszcze nie. Po długim i tak pełnym emocji dniu, zasypiam szybko, jakbym zapadała się w głęboki, miękki fotel. Jutro nadejdzie bardzo szybko…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
BPE
BPE - 2015-11-07 12:34
U Ciebie widzę wszystkie podróże przyporządkowane lataniu .......pasja jak widać pochłonęła Cię całkowicie - kurcze....może i ja w końcu kiedyś spróbuję :-)
 
keyla
keyla - 2015-12-06 23:01
Koniecznie - zapraszam w ciepłym czasie do nas - polatać na Jeziorem Wdzydze albo nad morzem... :D pilot z tandemem zawsze się znajdzie :)
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017