Geoblog.pl    keyla    Podróże    Parałejting po Ukraińsku    Miszki, starocie i kulinarne podróże
Zwiń mapę
2017
28
cze

Miszki, starocie i kulinarne podróże

 
Ukraina
Ukraina, Pilipets
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 737 km
 
Pogoda faktycznie pod psem. Szczęśliwie Zbynio jak zawsze przygotowany na otarcie łez w nielotny dzień rozszlochanym paralotniarzom, proponuje wycieczkę. Wyruszyliśmy w trzy auta. Gdzieś pomiędzy Sinierwir a Siniewirską Polanę. Punkt pierwszy przygód: odwiedziny w pobliskim schronisku dla… niedźwiedzi brunatnych. Biedaki są wypatrywane w przydomowych obejściach, gdzie traktowane jak psy, trzymane są na łańcuchach lub w kojcach. Zawsze z fatalnych warunkach, prowadzących do degeneracji ich psychiki a bardzo często i lokomotoryki. Na obszarze dwunastu hektarów zaledwie mieszka kich kilka-kilkanaście. Gdy akurat je odwiedzaliśmy, trzy-cztery z nich pokazały jak piękne i często zmęczone bagażem doświadczeń są. Biedaki w końcu doświadczają namiastki niedźwiedziego spokoju, choć o powrocie do natury nie mogą nawet pomarzyć. Skazane niestety zostały na los, który nie powinien im być pisany. Jedyne co dobre, to że trafiły w dobre ręce. W odosobnieniu jeszcze kilka kolejnych sztuk. Przechodzą ponoć coś na kształt adaptacji i kwarantanny. Niektóre w coraz większych klatkach, potem na wybiegach, po jakimś czasie trafią na zalesione stoki „rezerwatu”. Kilka w ciasnych klatkach – ponoć do takich przywykły. Chwilę zajmie, zanim nauczą się przestrzeni i zapachu swoich opiekunów. Jeden z nich zaczyna jak w transie bujać łbem na lewo i prawo, lekko huśtając się na nogach. Typowy objaw choroby sierocej. Łzy niebezpiecznie szybko cisną się do oczu. Odwracam wzrok, choć wiem, że obraz ten zostanie już ze mną na zawsze. Łeb muskający rytmicznie pręty krat w niemym wołaniu o pomoc, o troskę i uwagę. Jaką bestią bez sumienia trzeba być, żeby z pięknego zwierzęcia uczynić tak pokaleczony strzęp? Zamiast przemierzać przestrzenie, szukać gawr i walczyć o swoje, biedak ten kołysać się będzie w rytm swych, wypaczonych przez ludzi, spojrzeń na świat. Dostrzegam jeszcze jedną klatkę. Ciut większą, ale na uboczu. W niej maluch. Pytam zdziwiona o co tu chodzi. Odebrali go całkiem niedawno – też z obejścia. Okazało się, że ten bidul miał jeszcze mniej szczęścia… Nie dość, że odebrany matce lub przygarnięty po zestrzeleniu matki, to jeszcze epileptyk… Już nigdy nie będzie funkcjonować jak normalny niedźwiedź. Nie trafi nawet do „rezerwatu”. Niestety codzienne przyjmowanie leków wiąże go do kojca. Szerokiego dość, ale jednak ogrodzenia nie wystarczającego by zaspokoić potrzeby poznawcze dorastającego niedźwiadka. Wszystko to napawa mnie nostalgią. Szybkim krokiem idę do wyjścia. Za dużo tu emocji, empatii mojej i bólu serca. Za dużo łez cisnących się i połykanych ukradkiem. Jedziemy dalej. Zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej przy umocnieniach okołowojennych. Przy samej drodze widoczne tak zwane smocze zęby. Dość skuteczna i jakże doskonała w swej prostocie zapora przeciw czołgom. W głębi lasu, pomiędzy rzeczką, podmokłościami, drzewami, paprociami i innym „zielskiem” rozsypane są niczym kości, pozostałości po umocnieniach, bunkrach, miejscach usadowienia dział przeciwlotniczych, bunkrów i innych militarnych resztek, pochłoniętych przez las. Na drewnianych umocnieniach korytarzy wygrzewają się tłumnie jaszczurki, które rozleniwione od czasu do czasu szybszym ruchem złowią sobie jedną z rojących się właśnie królowych czerwonych mrówek. Ot, przekąska na poprawę humoru. W wilgotnych, podbetonowanych jamach całymi stadami koczują pająki, chłodzą się żaby, wydają na świat kolejne pokolenia wijów i wszelkiego innego leśnego drobiazgu. W zakamarkach okopów widać ścieżki gryzoni. Nic nie zostaje zapomniane i niewykorzystane. Wszystko ma swój nowy sens. I dobrze. Idziemy dalej, podjadając poziomki które przecież zmarnowałyby się, gdyby ich nie zjeść…

Chwila przerwy pod zamkniętym sklepem – szczęście dla niektórych ogromne, że przed zamknięciem zdążyli uzupełnić braki piwne… Ci którym braki nie przeszkadzały postanowili się wybrać do znajdującego się tuż za rogiem niewielkiego muzeum regionalnego. Sporo informacji zebranych w formie eksponatów, zdjęć, grafik, opisów i opowieści snutych przez młodego muzealnika. Ciekawym dla mnie było zarówno to, że bez kłopotu go rozumiałam – poza pojedynczymi słowami które i tak nie przeszkadzały w rozumieniu całościowym, jak i to, że wiele eksponatów i grafik było identyczne jak te które można znaleźć w każdym podobnym muzeum w Polsce ale i też nadal na wielu przydomowych strychach. Po zapoznaniu się z lokalnym rękodziełem, dzikim stylem flisackich spływów, fauną i florą lokalnego Parku Narodowego, który mimo, że powołany w 1982 roku był pierwszym parkiem narodowym na Ukrainie, ruszyliśmy dalej. Przystanek kolejny to pierwsze lepsze miasteczko po drodze, w którym zakupić trzeba było wszystkie niezbędne produkty na kulinarny punkt wieczoru. Już poprzednimi latami zastanawiałam się nad tym, aby w dniu gdy na Ukraińskie stoły naszych zawodów dociera Kuchnia Wschodu, dołączyć do prac i zaoferować także wegetariańską propozycję. Po części po to, aby nie musieć się tylko przyglądać jak inni jedzą, ale żeby móc też samemu coś na ciepło zjeść. Każdorazowo na zawodach duet organizacyjny urządza sobie zawody w przygotowywaniu potrawy zwanej pilaw. Vitalij i Bozhenka czyli ojciec z córką zawsze jeden wieczór gotują. W kotłach, na ogniu z drewien bukowych. Czym jest pilaw? Jest symbolem gościnności, wspólnoty i tożsamości. Jest nieodłącznym elementem świąt i spotkań rodzinnych. I to jest to, co cenię w tych ukraińskich zawodach sobie niezmiernie wysoko. Rodzinną, ciepłą atmosferę, gdzie od wyników i pozycji w tabelce o niebo ważniejsze jest to, aby było dobrze. Aby ludzie uśmiechali się do siebie, przytulali i czuli się jak na wielkim pikniku z przyjaciółmi i dawno nie widzianą rodziną. Niezależnie skąd się pochodzi. Na bok odkładane są na te kilka dni zadawnione historyczne ryty nacji polskich, ukraińskich, białoruskich, rosyjskich… Wiadomo – nasze historie splatają się radośnie i krwiście, dobrze i źle… Ale przez te kilka dni polegamy wszyscy na sobie, pomagamy sobie jak trzeba i wznosimy wspólnie toasty wieczorową porą. Może nie każdy to pochwala. Ale nawet jeśli ktoś z nas stanąłby chwilę później po dwóch stronach barykady, to wiemy o sobie wzajemnie że jesteśmy ludźmi z krwi i kości, mamy wspólne tematy i wspólne pasje. I że to, co czasem nas dzieli nie powinno tak naprawdę istnieć. Bo to nie nasze podziały tylko kogoś u góry, kto nam te podziały narzucał dekady temu, narzuca teraz i narzucać będzie w przyszłości. Ale wracając do jedzenia… dostajemy swój garnek. Trójnoga brak, ale dzielne chłopaki szybko organizują kamienie na których nasz garnek dzielnie stanął. Skakanka wespół ze mną dziarsko poobierała i pokrajała składniki, ustaliłyśmy kolejność gotowania. W sumie żadna z nas nie sprawdziła wcześniej czym tak naprawdę pilaw jest ani jak się powinno go przyrządzać. Improwizujemy więc na całego. Na pierwszy ogień w olej wpada cebula, po niej marchew i rodzynki. Potem cukinie i kabaczki, czosnek, świeża zielona papryka czuszka, przyprawy takie jak kolendra, kurkuma, specjalna gotowa mieszanka do pilaw (jak się okazuje na Ukrainie uwielbiają tą potrawę), papryka słodka, pieprz, sól… na koniec poszedł ryż. Wyglądało to przepysznie wszystko. Niestety – z racji bezmięsności skończyłyśmy przygotowywać nasz wege-pilaw ponad godzinę szybciej niż Bożenka i Vitalij. Zatem przy podaniu nasz się lekko już zaczął kleić. Ale i tak zebraliśmy za niego gromkie brawa i personalne podziękowania od wielu osób. Radością ogromną napawały mnie słowa uznania od Turków. U nich to niemal potrawa narodowa. Wiele osób wyznało także, że kombinacja naszego pilaw z mięsem wydłubanym z pilawów mięsnych była kompozycją idealną… no cóż – mi smakowało tak jak było, tym bardziej, że w ostatniej chwili Skakanka wysępiła jeszcze od Mykoly sporą garść świeżej natki pietruszki. Mimo naszych zapewnień, że w konkurencji gastronomicznej pozostajemy tym bardziej „free-flyerami” i tak wyciągnięto mnie do tablicy i oceniano brawami jak zawodnika. I tak dopełniła się tradycja. W owacjach i wiwatach rozsadzających powałę naszej altany zwycięzcą została Bożenka. Ku jej i wszystkich wielkiej radości. Przy jedzeniu popłynęły pieśni, toasty, opowieści i długo w noc wraz z dymem z ognisk w wydrążonych pniach leciały ku niebu, na którym chwilami nawet widać było gwiazdy… Jutro ponoć kolejny nielotny dzień…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (36)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017