Geoblog.pl    keyla    Podróże    Parałejting po Ukraińsku    Lotnie!
Zwiń mapę
2017
27
cze

Lotnie!

 
Ukraina
Ukraina, Pilipets
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 737 km
 
Pobudka poranna pełna nadziei. Szybki prysznic, śniadanie w doskonałym towarzystwie polsko-tureckim. Są pyszne oliwki które z rozrzewnieniem wspominałam od wyjazdu do Turcji już całe wieki temu, jest przepyszny ser w odmianach twardej dojrzewającej oraz bardziej twarogowej. Pyszny dokładnie tak jak zapamiętałam. Jest turecka specyficzna, lekko szeleszcząca śpiewna mowa. Tylko herbaty ichniej jeszcze brak. Ale wstępnie umówiliśmy się, że przyślą mi idealny czajniczek do parzenia herbaty po turecku. Byłoby cudownie! Po śniadanku odprawa i decyzja o wyjeździe na górę. Wspaniale! W końcu…

Wyjeżdżamy na górę. Czasu jest jeszcze sporo. Chmury nisko. Powolutku ustalana jest trasa dzisiejszej konkurencji. Dobrze widzieć, że powoli zaczynam rozpoznawać już które punkty zwrotne w jakich miejscach są. Czuję się spokojniej. Po pierwsze choć trochę znam teren. Po drugie nie biorę udziału w zawodach, a jedynie jestem wolnym strzelcem czyli „free flyer”. Zapisuję sobie co prawda trasę w gps, nawet rozrysowuję ją na karteczce papieru. Żeby lepiej zapamiętać. Ale znam siebie – wiem, że i tak polecę jak się da, jak mi się uda i jak wyjdzie. Zawsze tak jest. A każda napinka na konkretne punkty kończy się raczej niepowodzeniem. Może jeszcze po prostu nie umiem latać wystarczająco dobrze na takie zadania po zakrętach? Chmury podnoszą się niewiele. W końcu powietrze zapełnia się krążącymi barwnymi skrzydłami, wybierającymi noszenia i szybko docierającymi do podstawy chmur. Dziś nawet chwila nieuwagi w silniejszym kominie szybciutko zaowocuje wkręceniem się w miękką wilgotną szarość. A na dodatek widać, że noszeń za wiele nie ma. Nawet przy tak najczęściej łaskawym stoku tym razem jest raczej walka w parterze. Nad miejscami pewnymi jest turbulentnie. Stado pilotów zdryfowało w kierunku punktu zwrotnego niczym barwne motyle nad zieleniejącą połoniną. Wyżej, niżej… Niektórym już na początku brakuje szczęścia i muszą lądować na stoku. Nie pozostaje im nic innego, jak tylko wystartować ponownie. Zaczyna się ich wyścig. Z czasem, z innymi pilotami, z samym sobą. Tuż przed nosami tych, którzy jeszcze na starcie jeden z pilotów poza zawodami nie dał rady upilnować skrzydła. Złożyło go i niespodziewanie spadł. Tak po prostu. Witek z Nowych, który od wczorajszej wizyty w bani dostał przydomek „Budda”, szybko pobiegł z innymi ludźmi. Niemal wszystko ok. Pilot przytomny, mógł sam wstać. Jedynie niestety obojczyk brzydko złamany. Ci, co jeszcze nie wystartowali przystanęli. Każdemu daje to do myślenia. Czuję, jak moje serce bije szybciej. Czy sobie poradzę? Czy powinnam startować? Patrzę na stado motyli powoli przemieszczające się znów w naszą stronę. Jeśli oni dają radę to ja też dam! Powoli się jednak zaczęłam przygotowywać. Madmax wpięty, jego Zuza – czyli nowiuśka Chili 3 w identycznych kolorach jak mój Stasiek – czeka już tylko na delikatną pieszczotę taśm palcami… wiem, że natychmiast podniesie się i nad głową zapyta „Lecimy?...” Po chwili już oboje są w powietrzu. To motywuje mnie dodatkowo. Wiem, że chcę też już być TAM. Stasiek szybko wypełnia komory powietrzem, też cicho pyta czy lecimy, a gdy wyraźnym przechyleniem ciała w przód odpowiadam twierdząco, zabiera mnie w cudowną podróż pod chmury. Dziś nie wydaje się aby była to podróż wysoka. Okazuje się także być dość żwawa. Na garbie, z którego jak zawsze odrywają się kominy, dziś jest wyjątkowo paskudnie. Noszenia niestabilne, powietrze turbulentne. Stasiek nieustannie nadaje. A to, że komin, a to że duszenie, a to że po lewej coś brzydkiego, a to że po prawej coś znów… Słucham go i reaguję za każdym razem, gdy tylko jego szepty zamieniają się w choćby wyraźniejsze wskazówki. Jednak po jakimś czasie jestem zmęczona. Madmax wypuścił się na Magórkę i widzę, jak wraz z innymi żmudnie, w parterze blisko jagodowisk wraca. Nadrobiłam tyle wysokości ile tylko mi się udało, i postanowiłam przeskoczyć w dolinę. Tam, gdzie lądowisko. Podałam na radio, że zmykam nad wioskę i postawiłam wszystko na jedną kartę: albo coś znajdę tam, albo będzie chłodny kwas chlebowy za niedługo. Po mojej prawej Agata… Młoda gniewna i pełna talentu, zdeterminowana kobietka. Idzie na swoim Rooku szybciej ode mnie. Po lewej Skakanka co zmienia plany w tempie uderzeń serca ryjówki, utknęła na wydmuchu z dyszy, ale walczy na młodszej siostrze mojego Staśka, czyli na Chili 4. Obie w końcu zbiegły się w jednym kominie i dość szybko muskają podstawy chmur. Tu wydają się one ciut wyższe niż nad granią. Musiałam się mocno skupić, żeby dogonić zarówno dziewczyny jak i sam komin. Wiatr delikatnie acz zdecydowanie znosił wszystko na wschód. Ale udało się. Stasiek doskonale podpowiadał i pomagał mi jak mógł. Przeskoczyłam jedną dolinę, skrzydeł w powietrzu coraz mniej. Przy kolejnym przeskoku sporo straciłam. Dość nisko starałam się z uwagą znaleźć takie miejsce, w którym na pewno coś będzie szło do góry. Udało się! Jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Dość blisko mnie pojawił się na chwilę Zbyszko. Wieczorem tego dnia usłyszałam od niego „Cieszę się, że zobaczyłem cię tak daleko! Nie sądziłem, że dasz radę” … tiaa - cały on… Jednak dałam i to nie tylko tam dotrzeć… Czas płynął powoli, a ja wraz ze Staśkiem płynęliśmy z wiatrem, raz opadając, raz wznosząc się delikatnie po okręgach. Po ptasiemu. Tak, jak czułam że jest naturalnie. Chmury o nieregularnych podstawach muskały mnie pieszczotliwie, a ja oddawałam pieszczotę po ich krawędziach… pilnując aby to, co przyjemne i magiczne takim właśnie pozostało. Na radio słyszę Madmaxa. Na ziemi. Chwilę później Marcin – to samo. Nie wiem co z resztą. Zgłaszam się z 1950m wysokości. Wiatr zniósł mnie tak daleko, że powrót zaczyna być nierealny. Z każdym okręgiem wybieranym do góry, byłam coraz bardziej na wschód. Pod wiatr prędkość nawet na belce speeda tak denerwująco niewielka, że niemal niezauważalna. To co udało mi się pokonać pod wiatr wytracając wysokość, natychmiast znów „odrabiałam” kręcąc komin. Zatem znów byłam w punkcie wyjścia, nad wsią Wołosianka. Szlag by to… Stanęłam przed dość trudnym dylematem: czy iść z wiatrem jak daleko się da i potem martwić się o powrót, czy też uparcie wracać? Nad dolinami w kierunku powrotnym chmury zaczęły zanikać. Tam, gdzie spychał mnie wiatr – wręcz przeciwnie… kusiły pięknymi obłościami i cudownie zaciemnionymi płaskimi brzuchami podstaw. Jakże wspaniale byłoby dać się im ponieść… Ale jakoś poczucie winy, że mogę napytać kłopotów sobie i znajomym z którymi byłam, przeważyło i zaczęłam mozolny trud powrotu pod wiatr. Niestety. Udało mi się tak pokonać niecałe dwa kilometry. Pilnując łąk i pól pod nogami. I barszczy kwitnących przede wszystkim. Planując się do tych pierwszych i omijając zdecydowanie te ostatnie. Lądowanie na ukwieconej łące było doskonałym zwieńczeniem cudownej podróży, której piękny etap właśnie się skończył. Kwiecie rosło na wysokość mojej szyi, więc wyniosłam wszystko na drogę polną. Po spakowaniu się odetchnęłam głęboko. Kanapka, woda i ruszam – w nieznane, rozpoczynając równie magiczną część podróży – teraz trzeba wrócić! Z ekranu gpsa dowiedziałam się że to wieś Choszczowana. Na centralnym skrzyżowaniu zobaczyłam kamienisto-pylistą drogę, blaszany obszarpany barak robiący za sklep oraz zakurzony zmęczony życiem przystanek autobusowy z ledwo widocznym napisem „Choszczowana” literami z cyrylicy obłażącymi wyblakłą farbą. Podałam wszystkie dane organizatorom. Natychmiast oddzwania telefon: Jesteś w innym obwodzie, mamy do ciebie ponad 100km drogami - musisz chociaż do Wołowca dotrzeć sama. No dobrze, to coś będziemy kombinować. Siedząc na przystanku zaczęłam obserwować życie wsi. Podjechał roztrąbiony dostawczak. Zbiegło się pół wsi i witając się zwyczajowym „Slava Jezusowi Chrystowi” ustawia się w kolejce do dostawczaka, który okazał się być sklepem zaopatrzonym we wszystko. Jedna z kobiet w końcu przerwała tendencję udawania, że mnie nie ma i zaczęła rozmowę. Jej ruch natychmiast uwolnił innych z okowów niepewności i nieufności. Już po chwili opowiadam, pokazuję zdjęcia i dopytuję o możliwości wydostania się z tej maleńkiej wciśniętej między górki wioseczki. W końcu ta, która przełamała moją niewidzialność zaciągnęła mnie do swojego domu. Jej mąż nawet kiedyś był w Gdyni! Okazuje się, że nic już dziś nie będzie jechało w żadną stronę. Zatem utknęłam. Arek – cudowny pełen dobrych chęci kolega z Międzybrodzia oferuje że przyjedzie. Ale jeszcze się nie chciałam poddać. Ostatecznie dostaję dobrą propozycję. Odpłatną, ale dobrą. Syn moich gospodarzy może mnie przewieźć przez dwa pasma gór – szczęśliwie nie tak wysokich jak te z których startowałam – swoim quadem. Po lekkim stargowaniu ceny zgadzam się. Droga – rozmoknięta po deszczach, rozorana wodą spływającą z wyższych miejsc, rozjeżdżona przez ciężki sprzęt najczęściej z demobilu do najłatwiejszych nie należy. Dość szybko zgrywam się z młodzieńcem i razem z nich przechylam w odpowiednich momentach, żeby nasz kwadraciak – jak tu się nazywa quady – nie wywalił się wraz z nami. Po pokonaniu naprawdę przerażających pochyłości pod górkę, z górki i znów w górę i znów w dół, ostatecznie dotarliśmy do jeziora Vita. Mój kierowca musiał nauczyć się w trakcie że podróż samemu to nie to samo co z osobą na plecach i plecakiem dość konkretnym jeszcze wysuniętym i zmieniającym punkt ciężkości całego naszego układu. Ale daliśmy radę. Oboje dość szczęśliwi że cało i zdrowo dotarliśmy na parking – uścisnęliśmy sobie dłonie i rozstaliśmy. On pojechał znów w góry, ja czekałam na transport zawodniczy, który tu już miał szansę dojechać. Zwiedziłam przy okazji jezioro. Ivan dotarł w końcu rozklekotanym ale dzielnym busem. Ruszyliśmy do bazy. Obiecanego przez gospodarzy z Choszczowany asfaltu nie widzę nigdzie. Ale nic to – ważne że z Ivanem jedziemy. Czas upłynął nam na rozmowach i jego opowieściach o miejscach, stuletnich i starszych chałupach, o żydach co tu mieszkali i ich rozstrzelano, o życiu codziennym i jego trudach. Nie mogę odegnać wrażenia, że czas tutaj zatrzymał się i rozleniwił. Niby widać zmiany, ale tak powolne, że pomijalne. Mijaliśmy w naszej trasie konie skubiące zielsko z mostu drewnianego na rzeczce, zmęczonego człowieka z kosą przewieszoną przez ramię, kobiety w chustach ręcznie przerzucające siano żeby doschło, dzieciaki powożące wozem z już podsuszonym sianem, stare wojskowe ciężarówy zaprzęgnięte do prac polowych, drewniane płoty z malwami, stogi siana, kozy, owce, kury… czułam się jakbym przeniosła się o jedno stulecie wstecz. Biednie i trudnie się tu żyje. Ale jedzenie jest jeszcze tak zdrowe i smaczne. Chleb pachnie chlebem, wędliny wędlinami, a sady owocami gdy te dojrzeją. Wszędzie nawet pojedyncze ule. Każdy dba o to, by mieć co zjeść. Ludzie są jeszcze bardzo samowystarczalni.

Po dotarciu do bazy dostałam cudowne przywitanie, przepiękny wianek z polnych kwiatów – takich samych w jakich wylądowałam! Skąd Skakanka wiedziała?... Wszystkim musiałam po kolei opowiadać dlaczego poleciałam tak w piździec… Całkowicie poza trasą zawodów… I jak im tu wytłumaczyć że smoczej natury nie da się powstrzymać, oszukać i okiełznać? Że nie ważne są punkty zwrotne i to co ktoś każe zrobić. Że silniejsze jest aby lecieć przed siebie… I że wiatr był dla mnie zbyt silny, aby iść czołem do niego?... Wieczór minął już dalej spokojnie, z winem, muzyką i śpiewem… Jutro ponoć znów nie będzie latania… Ale jak to?! Znów?... Wieczór dla wielu zatem znów połączył się z nocą w jedną rozkołysaną pieśń… Ja zamknęłam futerał ze skrzypcami i poszłam spać. To był bardzo długi dzień…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (42)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
BPE
BPE - 2017-07-05 09:39
podziwiam za chęć latania w nieznanym terenie ....... dla mnie to na razie jakas abstrakcja co Wy robicie ......
 
 
keyla
Kasia Huzarska
zwiedziła 18% świata (36 państw)
Zasoby: 521 wpisów521 429 komentarzy429 3557 zdjęć3557 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
07.10.2019 - 09.10.2021
 
 
 
23.06.2017 - 01.07.2017