Czwartkowy poranek nie przywitał nas niczym niecodziennym. Szaro, deszczowo i wietrznie. Śniadanie jemy w dość minorowych nastrojach. Chyba jednak czas spojrzeć prawdzie w oczy. Pogoda według prognoz nie poprawi się. Może w sobotę, może w niedzielę, ale nic to pewnego nie będzie. Dojrzała w nas zatem smutna decyzja – ruszamy stąd. Niestety całą Europę złośliwie przysłonił syf i patologia pogodowa. Sprawdziliśmy prognozy gdzie się dało. Austria, Włochy, Słowenia, Chorwacja, Polska, Czechy, Słowacja, Francja… wszędzie ten sam dramat… Chyba nie pozostaje nic innego jak tylko wrócić do domu. Może popracować kilka dni i ruszyć potem gdzieś indziej… Martwię się o Dżeja. Tylko we wtorek miał szansę polatać, ale jego kondycja fizyczna jest całkowicie w rozsypce. Skrzydło go pokonało na startowisku, a on tak się zmęczył że nie podjął już żadnej próby bo nie miał na to siły. Szczęściem w tym nieszczęściu on sam widzi, że musi coś zmienić bo jest bardzo źle. Oby na świadomości i dobrych chęciach się nie skończyło… W każdym razie na tym wyjeździe Niuniu nie polatał nic a nic. Szkoda mi ogromnie, bo tak tu pięknie, gdy oglądać to wszystko z powietrza… Ale może następnym razem jego kondycja oraz warunki pogodowe będą w znacznie przyjaźniejszej konfiguracji. Mam nadzieję, że on się nie podda i że przyjedziemy tu jeszcze i wspólnie polatamy…
Ponieważ pogoda mizerna czas chyba poszerzać nadal aspekt poznawczy naszej wyprawy. Jeden z pomysłów to Kamieniec Podolski. Marzę, żeby zobaczyć miejsca, o których czytałam z wypiekami na twarzy na kartach opowieści o niesamowitym Panu Wołodyjowskim… Gdzieś po drodze miał być jeszcze Dniestr i zamki nad nim położone. Jednak po mniej i bardziej burzliwych dyskusjach przy śniadaniu, potem przy herbacie, kawie, kwasie chlebowym, deserze lodowym, drugim śniadaniu oraz gdzieś pomiędzy wymawianiem się od picia wódeczki i przegryzania jej sałem – gdyż sąsiedzi ze stołu obok zdecydowanie postanowili dzień sobie rozweselić od rana – zapadła decyzja. Wszyscy jednak jedziemy na początek do Lwowa. A potem się zobaczy. Jakoś od razu raźniej się zrobiło wszystkim i ostatecznie, wiedząc że nie rozstajemy się w sumie na długo jakoś żwawiej wzięliśmy się za pakowanie do aut. Jedynie ekipa Nowa postanowiła powrót natychmiastowy. Reszta ferajny postanowiła poszwędać się w zaułkach magicznego miasta z tak licznych przedwojennych filmów czarnobiałych. Z małymi przerwami docieramy tam popołudniem. Przemieszczanie się po ukraińskich drogach w kolumnie trzech aut jest niesamowicie trudnym przedsięwzięciem logistycznym. Ale jakoś daliśmy radę. Na początek za namową Skakanki lądujemy na obiad w Kumplu. Całkiem ciekawe miejsce, o kubłach metalowych zamiast żyrandoli i przedwojenną muzyką lwowską w tle. Skakanka wraz ze Zbyszkiem pokazują kolejne co ciekawsze zakamarki. Udaje nam się w związku z tym odwiedzić palarnię kawy ukrytą w jednej z kamienic, docieramy do lokalnej manufaktury czekolady, lądujemy na kilku dachach podziwiając trącącą powojennym krajobrazem panoramę miasta, zaliczamy kilka podziemnych meandrów starych kamienic, z bunkrami, z knajpami gdzie wejście tylko na hasło „Ubić Moskala!”, docieramy także do rozlewni nalewek, w której wypełnione czerwonym krystalicznym płynem butelki robią za sufit i żyrandol jednocześnie… wsłuchujemy się w pieśni i melodie rozbrzmiewające na każdym narożniku, splatające się ze sobą czasem bardziej a czasem mniej harmonijnie. Mimo coraz późniejszej pory i zapadającego coraz gęściej zmierzchu ludzi na ulicach sporo. Wszystko pootwierane, gwarne, tętniące życiem, energią i radością. Przypominam sobie Gdańsk czy Gdynię o takiej porze. Jest całkiem odwrotnie tam, u nas… Wieczory przynoszą wyciszenie, pustoszejące ulice i zamykające się po 22:00 okiennice i wygaszane szyldy. Miejsc otwartych długo w noc – o ile to nie knajpy – w sumie wciąż brakuje. Możesz pić do woli, ale zjeść już nie bardzo. Urok lwowskich kamienic ma w sobie to „coś” co nie pozwala o nim zapomnieć. Czy to kwestia fasad, które nie odremontowane lub też odremontowane symbolicznie, wciąż ukazują zdobienia sprzed wojny, pięknie wkomponowane w teraźniejszość. Czy też może rozlicznych aniołów, świętych, statuetek wszelakich przycupniętych na narożnikach, nad rynnami, na okapach, nad starymi framugami drzwi, w tak wielu miejscach że aż trudno je zliczyć… A może kwestia wąskich, ukwieconych zaułków, pełnych tajemnic i uroku. Jak by na to nie patrzeć, jest to zdecydowanie miejsce, w którym łatwo się zatracić i do którego chce się jeszcze wrócić.
Nocleg wypada nam niedaleko Lwowa, w niedrogim zajeździe. Jutro wracamy do Polski. Pogody nadal przyjemnej brak…